piątek, 19 grudnia 2014

NIESPODZIANKI PRZEDŚWIĄTECZNE

My tu tak sobie gadu gadu a na świecie dzieją się takie rzeczy, które osobiście znałam tylko z filmów. Odkąd pracuję w Niemczech, w szkole z obcokrajowcami, odkrywam ciągle to nowe historie i poznaje fantastycznych ludzi.
Dzisiaj historia niesamowitego chłopca.
Wzbudził moje zainteresowanie, bo był inny. I to nie ze względu na skórę, bo tu wszyscy są inni, ale on był strasznie smutny.
Hasan nie za dużo mówił, niechętnie pracował w grupie, ciągle musiał powtarzać egzaminy. Ale to jasne, chłopak nie miał głowy do nauki. Wiedział jednak, że jeśli się podda, będzie musiał wrócić do swojego kraju. Próbowałam go motywować, ale czasami nie było łatwo. Miałam wrażenie, że często jest ze swoimi myślami gdzieś daleko, jakby na innej planecie.
I szczerze powiem, że strasznie mnie to męczyło i nie dawało spokoju, że nie mogę dotrzeć do tego człowieka. Mam też taką zasadę, że zawsze staram się dobrze poznać każdego z moich uczniów, wiedzieć jakim kto jest typem ( w szerokim tego słowa znaczeniu-charakter, czym się interesuje, temperament, jaki ma styl uczenia (wzrokowy, audytywny, itd.)
Hasan to bardzo inteligentny, mądry młody człowiek, ale bardzo nieszczęśliwy. Pochodzi z Syrii, w której nieustannie toczy się krwawa wojna. Średnio raz w tygodniu przynosi mi informację, kogo z jego rodziny zabito, komu urwało nogę i jak bardzo pragnie zobaczyć swoich rodziców. Jemu i jego bratu udało się uciec do Niemiec, natomiast jego rodzinie niestety nie. I jak Hasan mnie przekonuje, już nigdy się z nimi nie zobaczy, bo lotnisko zostało zbombardowane, nie ma kontaktu z nikim, nie wie, co u nich. Skype i  telefony odmówiły posłuszeństwa.
Podziwiam go, że daje radę przychodzić na nasze zajęcia, które jak mi powiedział są jedyną odskocznią dla niego. To tutaj tak naprawdę może na chwilę zapomnieć.
Oczywiście dla mnie jest to niewyobrażalne, o czym mi opowiada i za każdym razem odchorowuję to w domu. To brutalne może, co teraz powiem, ale chyba się uodporniam i coraz mniej płaczę w nocy pod kąłdrą, bo spotykam się z tymi historiami każdego dnia. Kiedy Hasan pyta mnie na lekcji: "Karina, jak powiedzieć: moje kondolencje, jestem duchem i ciałem  z Wami - mam kluchę w gardle i dreszcze na całym ciele, czasem odwracam się na chwilę, żeby wytrzeć łzy, ale to nic w porównaniu z tym, co on czuje.
Codziennie proszę moich uczniów, żeby przynosili nowe słówka, które podsłyszeli gdzieś na ulicy, w pubie, czy w bibliotece. I czekam z niecierpliwością, ale jednak cierpliwie -haha, kiedy Hasan zapyta o znaczenie, czegoś innego niż umierać, obumarły, zwłoki, itd.
Posta tego zaczęłam pisać dokładnie rok temu, kiedy regularnie kilka razy w tygodniu widziałam się z tym chłopcem. Kilkanaście miesięcy temu ukończył on naszą szkołę i nie miałam już więcej wieści od niego i o nim.
Aż w ubiegłym tygodniu nasza sekretarka woła mnie do biura. "Karina ktoś pilnie chce z tobą rozmawiać. I ma piękny bukiet kwiatów." Wychodzę, przecieram oczy. Oto Hasan. Sam, we własnej osobie.
"Cześć Karina" - słyszę i widzę uśmiech na twarzy.
Ludzie z administracji znali go, bo często walczyłam o niego, żebyśmy mu dali jeszcze szansę.
Tak naprawdę nie musiał nic mówić. Wiedziałam, że jest mega szczęśliwy.
"Karina dostałem się na medycynę. Pozbierałem się. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na tej planecie. Dziękuję, że wierzyłaś we mnie."
Dostałam piękne kwiaty z bilecikiem, którego przeczytałam dopiero w domu: "Słówko na dzisiaj: der Glaube - wiara, die Hoffnung - nadzieja."





To chyba najlepszy prezent, jaki mogłam sobie wymarzyć na święta.

I to taki apel do nauczycieli, żeby czasem wczuli się w rolę swojego ucznia i próbowali go za wszelką cenę zrozumieć, albo chociaż wysłuchać. To tak niewiele kosztuje, a może dać wiarę w lepsze jutro.

Ten tydzień był rzeczywiście obfity w niespodzianki. Moja fantastyczna praktykantka, która była ze mną miesiąc i przyglądała się moim lekcjom, robiła pilnie notatki, zadawała 1000 pytań i w końcu poprowadziła sama lekcję, przed którą miała ogromną tremę, zaskoczyła mnie równie pięknym prezentem-tekstem, napisanym na pożegnanie specjalnie dla mnie.



A myślałam, że się będę powoli wycofywała z tego zawodu, bo głowa paruje od nowych pomysłów, ale jakoś mi szkoda.

Życzę Wam wspaniałych świąt, odpoczynku, nowych przemyśleń i  pozytywnej energii w Nowym Roku, którą będziecie zarażać innych, no i takich pięknych prezentów, płynących prosto z serca.

Pozdrawiam:
domowabizneswoman


wtorek, 25 lutego 2014

MOTYLE W BRZUCHU

MOTYLE W BRZUCHU



Strasznie się przed nimi bronimy, ale chyba nie umiemy bez nich żyć. Dopadają nas znienacka, omamiają, powalają na łopatki, kłują w brzuchu, rozrywają od wewnątrz, czasem powodują odruch wymiotny, a nawet rozwolnienie. Nie da się tego stanu z niczym porównać. Sprawia, że przeobrażamy się z brzydkiego kaczątka w pięknego łabędzia i jesteśmy młodsi o ładnych parę lat. To uczucie jest jak narkotyk, którego potrzebujemy codziennie w większej dawce.
Nie jest ono jednak na wyciągnięcie ręki. Jest jak nieproszony gość. Wchodzi w buciorach i nie pyta, czy może.
Był sobotni, styczniowy wieczór. Zaproszenie od koleżanki z pracy na kolację. Kurcze, co tu wymyślić? Główka pracuje. Od pół roku biedna próbuje mnie zwerbować do siebie, a ja z tygodnia na tydzień mam lepszą wymówkę. Skończyły mi się pomysły. Limit się wyczerpał. Muszę jechać. Nie mam ochoty na  ludzi, świętowanie i pogaduchy, a już dubelt z obcymi. Po całym tygodniu łeb paruje, mam ochotę tylko na spanie, gorący prysznic, ciepłą kołdrę i święty spokój.
Faceci mnie denerwują, mam ich dosyć. Nie mam ochoty na żadne gierki. Izoluje się jak mogę. Cholera, nic nie pomaga. Piszą jak wściekli. Jeden chce być lepszy od drugiego. Samotna Polka w Niemczech. UUUUUU niezły materiał na żonkę. Jak słyszę to słowo, mam gęsią skórę. Skutecznie wypieram mit Polki- super kucharki, matki Teresy i gospodyni domowej. Jak któryś z nich wpada "nieoczekiwanie" na kawę, każę mu się samemu obsłużyć. Do tego stopnia jestem bezczelna, że wkładam głowę w komputer i udaje, że jestem bardzo zajęta.
Cholera, ukochany, gdzie jesteś? Ile mam jeszcze kłamać? Czemu tak bardzo bronię się przed tobą i wmawiam sobie, że cię nie potrzebuje?
17 :00 dzwoni telefon. Koleżanka z pracy nie przyjmuje żadnych wymówek, muszę się stawić na 21. Godzina 19:00 - to znowu ona. Pyta, czy jestem uszykowana, za ile wyjeżdżam i ustawia mnie (jak zwykle), żebym się nie spóźniła i żebym czegoś nie wymyśliła, że nie przyjadę. Telefonuje jeszcze z jakieś 5 razy i kiedy jestem już w drodze, oznajmia, że nie będziemy same. Moja złość i zażenowanie sięgają zenitu, piana powoli wchodzi na usta, ale cóż 40 km mam już za sobą, a drugie 40 jeszcze przede mną. Nie mam już wyjścia, szkoda mi mojego czasu i straconej benzyny (moja bezwzględność i małostkowość przeraża mnie czasami). Myślę, że ona nieźle to wszystko wykombinowała i że jednak dość dobrze mnie zna, skoro ja mimo wszystko jadę.
Pytam tonem iście roszczeniowym, którego do dzisiaj żałuję (ale czasu się już nie cofnie), kim są te dwie inne osoby. Okazuje się, że to samce. Moje poirytowanie osiąga swoje apogeum. Wykrzykuje do słuchawki, że nie jestem przygotowana: beznadziejne ubranie, paznokcie niepomalowane, brwi niewydepilowane i co ona sobie wyobraża. Na co ona, że nie ma już czasu ze mną gadać, bo ryba w piekarniku zaraz będzie czarna.
Moja niezawodna nawigacja właśnie tego dnia zawodzi. Ładowarka pada, klnę jak opętana. Ze złości zaczynam płakać, bo nie pozostaje mi nic innego. Już gorzej być nie może, myślę sobie. Ale jakoś podoba mi się to moje beczenie, bo już od dawna tego nie umiałam. Oczywiście mam jak zawsze więcej szczęścia, niż rozumu. Na horyzoncie pojawia się starsza para ludzi, wyglądających niezbyt szczególnie, budzących duży niepokój. Ale jakby nie mam wyjścia. Ludzi jak na lekarstwo na ulicach, "pogoda do bani", deszcz leje jak "jasna bida".
I moje dziwne, stereotypowe, ograniczone, powierzchowne myślenie, nie mające nic wspólnego  z rzeczywistością. Otóż to budzące mój wielki niepokój małżeństwo z Turcji i moje myśli, że mnie zaraz okradną, albo gdzieś wywiozą okazało się bardzo pomocne. Ku mojemu zdziwieniu ludzie ci zaproponowali, że pojadą ze mną pod wskazany przeze mnie adres, bo też mieszkają pod tym numerem. Niesamowite, co za dziwny zbieg okoliczności, pomyślałam. Otarłam łzy, zobaczyłam światełko w tunelu i stwierdziłam, że może ten dzień nie będzie wcale taki tragiczny. Pożegnaliśmy się w dość dziwnym tonie. Ja pokazując swoją uprzejmość, podziękowałam z całego serca i powiedziałam, że są oni moimi Engelchen-aniołami, na co oni, że nie pochodzą z England-Anglii, tylko z Turcji. Powiedziałam, tylko, że alles klar-rozumiem. I to znowu dowód na to, jak ważna jest nauka języków. Tylko pytanie, czy oni powinni zacząć z niemieckim, czy może ja powinnam popracować nad poprawną wymową. Najważniejsze jednak, że doprowadzili mnie do celu.
Moja koleżanka nie odbierała telefonu, sądząc, jak później mi to wytłumaczyła, że znowu szykuje jakiś wykręt.
Ponieważ humor mi się poprawił, po tym jak znalazłam ten właściwy adres, zaczęłam znowu myśleć racjonalnie. Przypomniałam sobie, że mam w bagażniku moje ukochane buty tanecznie, których nie zdążyłam wypakować od czasu imprezy wigilijnej w pracy, (notabene było to jakieś trzy tygodnie temu-taka jestem porządnicka).
Dzwonię do drzwi. Wszystko się zgadza: numer, nazwisko, opis farby drzwi. My, kobiety zawsze używamy wielu kolorów opisując różne przedmioty. "Jakie masz auto? Naturalnie czerwone i duże". A po co zdradzać markę, skoro samemu się nie jest pewnym, czy ma się rację.
Jest dobrze. Słyszę za drzwiami głos mojej koleżanki: "A to pewnie nasza zguba" - ukłuło mnie. "Gdyby ona tylko wiedziała, ile mnie to wszystko kosztowało, żeby do niej dotrzeć" - pomruczałam sobie pod nosem. Ale próbowałam się tym razem powstrzymać, żeby nie żałować kolejnych słów.
"Otwórz drzwi" - usłyszałam. "Nie no, brak mi słów. Nawet nie może mi sama otworzyć drzwi, ona to ma tupet" - pomyślałam.
Drzwi się otwierają, a ja widzę przed sobą zjawisko. Mężczyzna super wyglądający, błysk w oczach od drzwi super dowcip. Szczypię się w rękę, żeby być pewną, czy to nie kolejny mój piękny sen o księciu z bajki. Ałłł, boli. Kurcze, to nie sen. Przedstawia się bardzo egzotycznym imieniem, którego naturalnie nie koduję. Wygląda bosko.
Ta chwila jednak nie trwa długo. W drugim zdaniu informuje mnie, że jest chłopakiem mojej koleżanki. Pomyślałam - "jak zwykle". Czary to tylko w bajkach. Ale nagle z kuchni wynurza się drugi osobnik płci przeciwnej. Niestety nie robi już na mnie takiego wrażenia.
I cóż to? Nowy obrót sprawy. Widzą, że to łyknęłam i śmieją się do łez., po czym dowiaduję się, że to był tylko taki żart. To ten drugi jest chłopakiem mojej koleżanki. Kurcze jakoś miałam uczucie, jakby kamień z serca mi spadł. Ale dziwne. Dlaczego? Okej. Pomyślałam - "zapowiada się ciekawie". Umieją żartować. To też ważne.
Idę do łazienki coś ze sobą zrobić, bo same buty nie pomogą. Na szczęście na dnie kieszeni kurtki z mega dziurą znajduję pomadkę, czerwono-krwistą, która jest jedyną szansą na złagodzenie zmęczonego wyrazu twarzy po całym tygodniu.
Witam się z moją koleżanką, będącą teraz myślami raczej ze swoją rybą, a nie ze mną - podekscytowaną nowym osobnikiem samicą.
Kolacja udała się wyśmienicie. Wszyscy zadowoleni, ryba z apetytem umiejscowiła się przytulnie w naszych żołądkach, a więc największe marzenie mojej koleżanki tego dnia spełnione. "Wyluzowała w końcu" -pomyślałam. Myślę sobie - "jak można przeżywać taką ekscytację rybą, która i tak już nie żyje".
Tymczasem ja widzę, ów zjawiskowy osobnik próbuje mnie rozebrać swoim wzrokiem. Nie powiem, żeby mi się to nie podobało i żebym nie robiła tego samego. Tylko, że ja starałam się nie być taka perfidna w tym. No, ale nie bez przyczyny oni są z Marsa, a my z Venus.
Godzina 12:00 w nocy i hasło: "Dziewczyny idziemy potańczyć?. "Tutaj niedaleko jest super dyskoteka" - ów dziwny osobnik z oczami wysyłającymi porażające promienie .
Wyskoczyłam z tego krzesła, jak z procy wystrzelona. Nie analizując niczego więcej, posłusznie się ubrałam. Nie omieszkałam twardo przedstawić swojego punktu widzenia w sprawie dojazdu i powrotu, że jedziemy naturalnie moim samochodem, bo jest zimno i nie mam zamiaru w moich pantofelkach lecieć w ten deszcz do jakiejś dyskoteki, której pochodzenie nie jest mi bliżej znane. Poza tym nie chcę być od nikogo później zależna. I tu mnie zmroziło.
"No chyba żartujesz. Ja prowadzę", zaoponował zjawiskowy osobnik. Wybacz, żebyś ty w nocy jechała samochodem, a co do butów, mogę cię przenieść, żeby ci się woda nie nalała." W innych okolicznościach bym się już wściekła, jak przystało na prawdziwą singielkę, ale coś mnie wewnętrznie powstrzymało i jakoś dziwnie podobał mi się ten tekst. I dałam mu kluczyki od mojego auta. Nie wiem, jak to się stało. Od dawna nie dawałam kluczyków od mojego auta facetowi. To dla mnie tak, jakbym dała mu mój portfel.
Takiej dyskoteki nie pamiętam od lat. Było świetnie. To niesamowite. Ludzie z różnych półkul świata, mówiący na co dzień różnymi językami, o totalnie różnym pigmencie skór mogą tak się przyciągać i mają ciągle to nowe tematy do rozmów. A może dlatego właśnie, że wszystko brzmi tak fascynująco i tajemniczo???
Od tego dnia moje myślenie się diametralnie zmieniło. Na każdego z nas czeka gdzieś ten, czy ta wywoływacz/ka motyli w brzuchu. Nie trzeba się jednak izolować i budować wokół siebie muru pancernego.
I to trochę tak jak z lekarstwami. Jeśli mnie coś boli, to biorę lek, ale jak nie pomaga, to znaczy, że nie trafiony i próbuję następnego i sama umiem ocenić, czy nadaje się, czy nie...





Danke Nathalie







piątek, 5 lipca 2013

CZAS DO SZKOŁY

Wszystko co dobre szybko się kończy. Blania zakończyła swoją przygodę z przedszkolem. Ukończyła przedszkole z pięknym dyplomem, miała świetną imprezkę pożegnalną, no i dostała się do super szkoły niemieckiej.
 Jednak te dziewięć miesięcy zapiszą nam się mocno w pamięci. Nam, bo obie miałyśmy początkowo "niezłego stracha", jak to będzie. Nowy dom, nowa kultura, nowi przyjaciele i nowy język. Było tego sporo jak na dziewczynkę 5-letnią, dzisiaj już sześcioletnią, ale świetnie dała sobie radę. 
Jestem z ciebie dumna, BLANIA.
Postanowiłyśmy wymyślić coś na pożegnanie. Przygotowałyśmy dla wszystkich nauczycieli, którzy pomogli Blani w edukacji przedszkolnej, pyszne słodkości. Do każdej z nich dołączyłyśmy piękną sentencję i tak to zapakowałyśmy, sami popatrzcie:



 Oczywiście dziękujemy cioci Oli za pomoc przy pakowaniu.

A potem było już tylko świętowanie. W naszym przedszkolu, kiedy ktoś ma urodziny, bądź tak jak Blania kończy przedszkole, organizuje się uroczyste śniadanie, przy czym największą frajdą jest pójście z panią wychowawczynią do piekarni po bułki. Tym razem Blania była tą szczęściarą i pognała z panią rano, skoro świt po cieplutkie bułeczki dla wszystkich kolegów. I ten dzień był chyba najszczęśliwszy w ciągu dziewięciu miesięcy, bo Blania mogła cały dzień rządzić i decydować, w co wszyscy będą się bawić.
Sami zobaczcie:

Oto Blani przedszkole, jak w bajce, co? Blania twierdziła od początku, zanim tam jeszcze poszła, że musi być nieźle, bo ten budynek przypomina jej trochę Hogwart z Harrego Pottera. Po drugim dniu jednak była już pewna, że nie ma tam róźdżek i nikt nie czaruje. No może poza paniami, które ciągle zapewniały, że będzie super, haha


A tu już imprezka pożegnalna:




A tu Blania z jedną ze swoich pań


No i oczywiście piękny dyplom.

Tak, tak, jak te dzieci szybko rosną. Blania od czwartego września idzie już do szkoły, która wydaje się rewelacyjna. Zrobiłam wcześniej wywiad wśród moich nowych znajomych i to oni polecili mi tą szkołę. Zobaczymy. Jak coś, to będzie na nich, haha
Blania musiała zdać wcześniej taki mały egzamin (ustny-sprawdzane był wszystkie kompetencje: językowa, matematyczna, socjalno-społeczna, itd..) i po miesiącu dostałyśmy list, że się dostała. Niestety koledzy z Blani grupy z przedszkola idą do innych szkół. Tutaj rodzice mogą sami zdecydować, do jakiej szkoły posłać dziecko. Ale na szczęście okazało się, że jedna dziewczynka z Blani przedszkola też idzie do tej samej szkoły, więc "moje dziecię" nie będzie się czuło takie osamotnione, mam przynajmniej taką nadzieję.
Przedszkole było super, ale już pora na coś bardziej poważnego, szkołę...

W miniony wekend byłyśmy w nowej szkole na pikniku i Blania mimo, że nie powiedziała wprost była oczarowana. Widziałam to. Dużo się działo, ślina kapała z emocji...


Na początku uczniowie dali koncert gry na bębnach. Niesamowite wrażenie a podobno trenowali tylko tydzień. W szkole zorganizowano na tydzień przed piknikiem  kurs gry na bębnach. Jak na tydzień opanowali to do perfekcji. Byłam pod wrażeniem.







A tu uczniowie prezentują swoje zdolności taneczne, "kupa śmiechu"




Później przyszedł czas na wspinaczkę, akrobacje, czyli jednym słowem "wygiby", w czym moje dziecko czuje się jak "ryba w wodzie"












do takiej szkoły to i ja bym chciała pójść,

POZDRAWIAM


środa, 6 lutego 2013

OD PUCKI PO PROFESURKĘ

Hejka,
Dwa światy, dwie różne misje do wypełnienia i ciągle ja, ta sama, niezmienna, mająca jedynie nowe pomysły, lubiąca wchodzić wciąż w nowe role.
Od lipca tego roku mieszkam w Niemczech, są chwile różne i te lepsze i gorsze, ale chyba więcej tych lepszych, a dlatego tak jest, bo ciągle życie mnie czymś zaskakuje. 
Od pierwszego dnia, kiedy tu przyjechałam wzięłam los w swoje ręce i stwierdziłam, że niech się dzieje co chce, ja odkrywam świat, poznaję ludzi i ich historie, wychodzę do nich i na tyle ile mogę, pomagam im, bo daje mi to i im chyba też ogromną siłę.
Od początku wiedziałam po co tu przyjechałam, chociaż rzeczywiście nie sądziłam, że to wszystko tak się szybko rozwinie a cały mój plan się powiedzie. Na początku miał to być wypad wakacyjny, ale los chciał inaczej. "Życie płata nam czasem figle". Od trzeciego dnia mojego pobytu zaczęła się ostra walka o pracę. Rzeczywiście nie trwała ona ku mojemu zdziwieniu jakoś długo, bo w drugim dniu moich poszukiwań miałam już pracę. Nic wielkiego, ale byłam z siebie strasznie dumna. To była restauracja włoska, taka "bułkę przez bibułkę", ale pomyślałam, że nie mam czasu się zastanawiać, muszę działać i z czegoś żyć.. Ale nie zdążyłam się tam zadomowić, bo po dwóch dniach mi podziękowali. Niby, że nie potrzebują jednak nikogo nowego, bo jest brzydka pogoda, a oni przede wszystkim żyją z ogródków, takie tam... . A tak naprawdę nie nadawałam się po prostu do tej roboty. Byłam jedyną dziewczyną w tej restauracji, obok sami faceci-kelnerzy (akurat to mi zupełnie nie przeszkadzało), perfekcyjnie noszący sześć talerzy na dwóch rękach a moje ręce już na sam widok tylu talerzy dostawały "choroby Parkinsona" i trzęsły się jak galareta. Składanie serwetek też nie wychodziło mi najlepiej. Tak, ale nie poddając się poszłam szukać dalej. Pomyślałam, że to nie taka prosta sprawa być kelnerką i chyba dosłownie na drugi dzień znalazłam pracę w cukierni, (oczywiście w moim stylu, cieplutka, babcina) w roli bardzo popularnej tutaj wśród Polek (pozdrawiam koleżanki z Polski) Putzfrau, tzw. "pucki". Jednak to chyba każda z nas potrafi-pomyślałam, ale okazało się, że nie. Jak się później dowiedziałam nawet na sprzątaczkę robią castingi-ale jaja. Ale okej, nie ma co wydziwiać. 
W ogóle to niesamowite, jaką miałam radochę przy pucowaniu tej podłogi, a to chyba dlatego, że tak naprawdę nigdy tego nie robiłam "zawodowo", haha. Oczywiście wczułam się bardzo w rolę. Rzeczywiście zajęłam się tą cukiernią, jak własnym domem, do tego stopnia, że moja szefowa wzięła mnie też do siebie do domu, żebym jej od czasu do czasu i tam ogarnęła. Oczywiście uznałam to za super propozycję, bo przy okazji moja szefowa obwiozła mnie po Belgii, bo ona nie mieszkała w Niemczech. Więc dwie pieczenie na jednym ogniu: Zarobiłam sobie dodatkowo i zobaczyłam świetne miejsca w Belgii. Widzicie nawet takie "pucki" mogą otworzyć drzwi do wielkiego świata, wnieść do życia nową energię, zdrowsze spojrzenie na życie. Dla mnie to było coś naprawdę całkiem innego, przy czym niesamowicie odpoczęłam psychicznie, no i co najważniejsze wyleczyłam swoje gardło, czyli same plusy. Tak, bo odkąd po studiach zaczęłam pracę w swoim zawodzie nauczyciela miałam niesamowite problemy, które jednak dzisiaj rozwiązuje sama bez pomocy lekarza. Oczywiście dochodziłam do tego jakiś czas i dzięki mojej wspaniałej koleżance, p.laryngolog Joannie, wiem też co robić, żeby nie nadwyrężać swojego głosu a woda utleniona na bolące gardło jest u mnie zawsze w apteczce. Asiu nie zapomniałam o twoich cennych radach i stosuje się do twoich zaleceń, pozdrawiam.
Oczywiście poznałam wielu fantastycznych ludzi tym razem z branży cukierniczej. Do dzisiaj, kiedy spotykam się z kimś stamtąd, to moi koledzy wspominają moje listy, które pisałam do wszystkich pracowników, kiedy kończyłam swoją pracę, bo zawsze ja zamykałam cukiernię, a kiedy wyjeżdżałam na urlop do Polski pisałam, żeby nie zapomnieli zamykać lodówek, bo te biedne później całą noc "pipczą" wołając o pomoc, albo żeby pamiętali o dokładnym spuszczaniu wody w męskiej toalecie, bo jak przyjadę, to ten wstrętny odór może porazić moje gałki oczne i uszkodzić inne zmysły, że nawet okulary słoneczne i maska gazowa nie pomogą. 
I tak, jak zawsze ciężko mi było odejść, bo się kolejny raz zadomowiłam, zaprzyjaźniłam, itd., ale wiedziałam, że to jest tylko coś przejściowego. W międzyczasie, kiedy pracowałam jako pucka wysyłałam cv i listy motywacyjne do szkół i nie tylko, a że "lanie wody" to moja specjalność i że mam tu swoją oddaną przyjaciółkę Kamilę "wysoliłyśmy" takie CV, że nie mogli mnie nie przyjąć. Oczywiście samo CV nie wystarczyło i szczerze mówiąc miałam już dość tych rozmów kwalifikacyjnych. W sumie w tej szkole, w której najbardziej chciałam pracować i co się rzeczywiście udało, przeszłam trzy rozmowy. Trochę miałam wrażenie, że jestem w milionerach, "dziękujemy przechodzi Pani do następnego etapu". Dobrze tylko, że nie było takich trudnych pytań, bo bym "odpadła w przedbiegach". Patrząc na to z innej perspektywy, perspektywy ucznia to bardzo dobrze, że jest taka selekcja i nie trafia tutaj każdy, bo żeby być nauczycielem nie wystarczy tylko posiadać wiedzę merytoryczną i dydaktyczną, co jednak często obserwowałam w polskich szkołach. Dla mnie osobiście najważniejsze są kwalifikacje czy umiejętności pedagogiczne i psychologiczne, których niestety brakowało raczej wszystkim nauczycielom w moim liceum, kiedy sama byłam uczennicą.
No i kolejny plan zrealizowany. Powiodło się. Zaproponowano mi pracę w dwóch szkołach: jedna tylko z Chińczykami, na wyjeździe. Druga: z obcokrajowcami (przez wielkie O, bo to niezła mieszanka wszystkich narodowości) w roli nauczyciela języka niemieckiego. Miałam wiele obaw, nigdy nie pracowałam z nikim innym, jak z Polakami. To całkiem coś innego. Poza tym ten mój "cudowny angielski", już to czuję. Pomyślałam, ze znowu niezła jazda bez trzymanki, ale ostatnio "dość często muszę wchodzić na ten rower bez kierownicy, więc cóż": "Do odważnych świat należy".
I o ile tu na miejscu z obcokrajowcami pracowało mi się od początku wspaniale, inne kultury, jak dla mnie ludzie z innej planety, różne kolory skóry, chusty na głowach (dziewczyny z krajów arabskich), naprawdę wszystkie zakątki świata, o tyle wciąż nie mogłam rozgryźć tych Chińczyków na wyjeździe. Męczyłam się strasznie, miałam poczucie, że wysysają ze mnie całą energię i nic z tego nie wynika. Na początku nic do nich nie trafiało. 
Przyjechali dosłownie przed chwilą do Niemiec, zostali podobnie jak ja rzuceni na głęboką wodę, nie znali w większości ani słowa po niemiecku, mieli 9 miesięcy na perfekcyjne-powiedziałabym-opanowanie niemieckiego, oderwani od rodziców (w większości ci ludzie mieli 18 i 19 lat), bo niektórym musiałam pokazywać, jak uprać pranie w pralce czy delikatnie zwrócić uwagę na to, że paznokcie należy obcinać od czasu do czasu, bo niekoniecznie przynosi to szczęście (jak oni mnie zapewniali) a na pewno u chłopaków nie wygląda to trendy. No więc zarówno oni jak i ja dostaliśmy niezłego kopa. Uczyliśmy się od siebie nawzajem, musiałam bardzo często włączać mowę ciała, żeby coś zrozumieli. Skakałam, pokazywałam, przynosiłam szminkę i nawet malowałam usta przy nich, żeby wytłumaczyć co to jest szminka po niem, było zabawnie, ale nie zawsze. Po piątkowej lekcji zawsze wieczorem w domu robiłam zabieg na gardło, bo było totalnie wyeksplatowane i myślałam co jeszcze mogę zrobić, jak inaczej poprowadzić te lekcje, żeby nie był to tylko monolog z mojej strony. 
Myślę, że na ten temat napiszę też kiedyś osobnego posta, kim są Chińczycy, kim są w ogóle Azjaci, jakie mają problemy tu w Europie i tak dalej. Jedno jest pewne my Europejczycy i oni Azjaci to dwa przeciwległe bieguny. Są tak zamkniętą grupą społeczną, ale to wynika tylko i wyłącznie z tego systemu w jakim się wychowali i dorastali. Przez pierwszy miesiąc nikt się nie zaśmiał na lekcji, nikt nie wyjął nosa zza książki. Nikt też nie dał mi do zrozumienia, że lekcja choć trochę się podobała. Miałam wciąż wrażenie, że są znudzeni i że jestem do bani.
Ale po dwóch miesiącach moi Chińczycy przeobrazili się z poczwarek w okazałe motyle. Ja byłam w szoku, nie mogliśmy się nagadać, rozumieli moje żarty, sami opowiadali przezabawne historie. Strasznie dojrzeli i powiedzieli mi co było dla mnie kolejnym motorem do działania i wielkim sukcesem życiowym, że są tak zmotywowani do nauki, tak im się chce uczyć tego niemieckiego, że aż ja się w końcu przestraszyłam czy nie za bardzo poszalałam. Stali się tak bardzo otwarci na wszelkie nowości, korzystają z życia tu w Niemczech, jeżdżą i zwiedzają, co się da i przede wszystkim super się bawią. Właśnie mam zamówienie na wspólną jazdę na narty i bal karnawałowy. 
To, że są niesamowicie zdolni, to nie ulega wątpliwości. W Chinach jeżeli ktoś lubi taniec czy mówi, że jego hobby jest muzyka to znaczy, że gra na mega wypasionym flecie poprzecznym przeszło 10 lat , sam tworzy muzykę i jak gra, to ja pytam ile kosztuje bilet na jego koncert. 
Ale wszystko co dobre ma kiedyś swój koniec. I tak dostałam możliwość zostania na stałe w mojej szkole z obcokrajowcami (o których też zaraz napiszę) poza tym dojazdy ponad 30 kilometrów kosztowały moją Blanię cały dzień z opiekunką, więc musiałam znowu mimo wszystko myśleć o sobie i mojej córce.
Ale koniec był pełen łez, moi Chińczycy przygotowali mi piękne pożegnanie. Chwalili się swoimi talentami (przecież sama kazałam im walczyć o siebie samych i pokazywać to, co najlepiej potrafią) i przygotowali mi piękną piosenkę na gitarze, przy której poleciały mi łzy (też zdążyli mnie trochę poznać i wiedzieli co mnie złamie) aha i dostałam piękne zawieszki z maskami chińskimi, które zdobią teraz klamki w moim mieszkaniu (podobno mają mi przynieść szczęście ale musiały już działać zanim je jeszcze dostałam) i pyszną herbatę chińską, taką prawdziwą z Chin, która pachnie jak to moja Blania stwierdziła i słusznie polskim latem, łąką i lasem, nie da się tego opisać pudełko cudeńko-złote opatrzone czarnymi chińskimi literami.


zawieszka numer 1 podobno ma mi przynieść szczęście


 zawieszka numer dwa (obie wyglądają trochę mrocznie, ale mam nadzieję, że chcieli dla mnie jak najlepiej


herbatka pachnąca polskim latem, a może chińskie tak samo pachnie, hm...

Zdjęcie: Meine liebe Krina. Wir vermissen sie。 Aufwiedersehen~



Zdjęcie: we'll miss you~~ do miłego pa pa...

piątek, 25 stycznia 2013

Z NAUKĄ JĘZYKA JAK Z NAUKĄ CHODZENIA

Ale się zaniedbałam. Nie było mnie tu bardzo długo. 
Obiecałam kiedyś, że opowiem wam, jak moje dziecko radzi sobie z nowym językiem. Na początku chciałabym was zapewnić, że moja Blania nie znała ani słóweczka po niemiecku. Nie należę do tych rodziców, którzy ze względu na fakt, że znają jakiś język to maltretują nim swoje dziecko. Dla mnie musi być to naturalny proces, tak jak z nauką siedzenia, stawania i chodzenia. A poza tym nie jestem systematyczna, więc wiem, że u nas w domu by to nie przeszło. 
Początki nie były łatwe. Blania zaczęła swoją przygodę z niemieckim przedszkolem dokładnie 01.10 2012, czyli trzy miesiące temu. Jeszcze we wrześniu chodziłam z nią prawie codziennie do przedszkola, bo mogłam sobie wtedy na to pozwolić (ponieważ swoją pracę zaczęłam 15 października). Spędzałyśmy tam średnio godzinę dziennie, żeby Blanka się powoli przyzwyczaiła do nowych warunków, rzeczywiście diametralnie różnych niż w Polsce. Szczerze- byłam przerażona, jak ona da radę bez znajomości niemieckiego, nie mając żadnej osoby wokół siebie mówiącej w jej, jak to ona mówi ukochanym polskim.
Od 15 października zaczęła się niezła jazda bez trzymanki. Moje dziecko nie należy do dzieci, które od pierwszego dnia znajdują sobie przyjaciół, są odważne, itd... .Ale początek był naprawdę dobry. Blance bardzo się podobały te wszystkie nowości, wychodzenie do innych grup w przedszkolu, jazda śmiesznymi wózkami po korytarzu, siedzenie na dworze, na piasku i grzebanie łopatką w ziemi podczas ulewy. U nas w Polsce raczej rzadko kiedy jesienią i zimą dzieci wychodzą na dwór. Ja na początku nie wierzyłam sama w to, co widzę, ale włączyłam swój stoicki spokój i stwierdziłam, że poczekam czy moje dziecko nie będzie zaraz chore, czy nie złamie sobie jakiejś kończyny będąc bez opieki nauczyciela na sali gimnastycznej. Tak, tak przyszłam pewnego razu po moją Blanię do przedszkola i nigdzie nie mogłam jej znaleźć. Jakaś pani, ale nie była to wychowawczyni powiedziała, że Blania jest w tzw. Mehrzweckraum. Kurna chata myślę: gdzie to jest i gdzie jest jej cała grupa. No wreszcie udało mi się znaleźć to miejsce. To rodzaj sali gimnastycznej. Już miałam wchodzić, ale coś mnie powstrzymało. Stwierdziłam, że zatrzymam się na chwilkę i poobserwuję moją mającą wciąż to nowy problem córkę. Słuchajcie i to co zobaczyłam zapisało się głęboko w mojej pamięci. Moja córka śmiejąca się od ucha do ucha, ślina kapiąca z brody z emocji. Wisiała do góry nogami wysoko na drążku z koleżanką murzynką Emdi i drugą jej równie oddaną psiapsiułą Amelią Koreanko-Rosjanką, a wisząc grały w łapki i coś śpiewały. Stałam jak wmurowana, ale to jeszcze nic. Patrzę a dziewczynki zeskoczyły z drążka i wzięły każda sobie parę szczudeł i najdziwniejsze jest to, że Blanka też umiała w tym chodzić. I kolejna sprawa odpowiadała koleżankom: Danke, bitte, wie, was, darf ich co znaczyło, że rozumiała je. To był drugi miesiąc. Odetchnęłam z ulgą, to jest to: może nie będzie tak źle, może nie usłyszę dzisiaj jaką to jestem niedobrą mamą, że ją zabrałam z Polski. Dzisiaj uważam, że Blance pomogła też w tej całej nowej sytuacji ta przestrzeń, swoboda i samodecydowanie o tym, co chcę teraz robić, nie czuła się taka napiętnowana, zarzucana wciąż nowymi pytaniami. Miała czas i miejsce na swoje popłakiwania i odreagowywanie wszystkich stresów np w namiocie, w swojej sali.
I tak nowy język docierał do jej całego ciała, poprzez uszy, oczy, nogi i ręce, itd.,bo tym wszystkim pomagała sobie. 
Codziennie, jak przychodzi z przedszkola, to pyta o wciąż nowe słowa, co znaczą. Ale jakoś coraz mniej pyta. 
Oczywiście było mnóstwo różnych sytuacji, które wynikały z braku znajomości języka, np. Blania zesikała się, bo nie umiała się zapytać czy może iść do toalety, a jak to panie mówią, ze nawet czasami bywa za grzeczna (i bez pozwolenia nauczyciela nie wychodzi do toalety-akurat to myślę zostało jej jeszcze z polskiej mentalności-uprzejmość wychodząca bokiem- nawet kosztem mokrych gaci)
Wczoraj przeżyłam coś niesamowitego: Powiedziałam do Blanki: "Warum hat du das gemacht", a moja Blania "Mamo chyba hast du?",(to znaczyło że źle odmieniłam czasownik) "oj mamo musisz trochę się jeszcze pouczyć" i obie wybuchnęłyśmy śmiechem.
Moje dziecko nie wie naturalnie co znaczą pojęcia czasownik, odmiana, zdania poboczne, itd. ale z tych jej małych usteczek wychodzą takie olbrzymie zdania podrzędnie złożone z obwohl, weil idt, że "mała Baśka". I pomyśleć, że nasi uczniowie często latami uczą się języka i wciąż mówią ich haben. A tu tylko słuchanie, obserwowanie i bezmyślne powtarzanie całych zdań, zwrotów, pytań, itd.
Kochani nie ma lepszej metody na naukę języka, jak wyjazd za granicę. No i najlepiej jak najwcześniej. Blanka ponieważ ten jej aparat mowy nie był jeszcze tak mocno przesiąknięty polszczyzną, mówi z takim niemieckim akcentem i do tego z tym śmiesznym rrrrrrrr...
Podobno też tak jest, że dzieci z bardzo dobrą znajomością swojego języka ojczystego jeszcze szybciej przyswajają język obcy. Na początku we wrześniu powiedziano mi, że Blanka po roku czasu będzie mówić po niemiecku. Wszyscy łącznie z nauczycielami jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni, że poszło rzeczywiście, jak z płatka. Blanka dostała też pakiet dodatkowych zajęć, tzw. Sprachfoerderung, żeby jeszcze usprawnić ten proces, bo w przyszłym roku idzie do niemieckiej szkoły.
Generalnie moje dziecko mówi, że nie lubi niemieckiego, ale "Mamo pobawmy się lalkami albo pograjmy w memory po niemiecku", haha
No i niestety, teraz się nie da już niczego przed nią ukryć, kiedy rozmawiam z moimi niemieckimi znajomymi, bo skubana wszystko rozumie.
Poza tym dla mnie ta jej znajomość niemieckiego jest bardzo praktyczna, bo czasami, kiedy w wekend pracuję, zabieram Blankę ze sobą do szkoły i ona uczy się razem z moimi obcokrajowcami i sprawia jej to niesamowitą frajdę, a ja nie muszę wtedy zatrudniać opiekunek, które rzeczywiście są przewspaniałe (Pozdrawiam Was Alina i Ewelina)

 A oto może kolejna moja pasja, haha. Nie, moje dziecko wymyśliło, że może dzisiaj porysujemy. Wczułam się bardzo w rolę i aż jestem w szoku, że sama to narysowałam. A czemu coś takiego? Myślę, że ten rysunek świetnie oddaje mnie i tytuł mojego bloga. Z jednej strony bizneswoman, bo coś mnie jednak ciągnie do wyjazdów, poznawania świata i przede wszystkim ludzi, zawiązywania nowych przyjaźni, zdobywania ciągle to nowych kontaktów, rozwijania się zawodowo, a druga moja dusza - to ta domowa, kapcioszkowa mamusia, zrzucająca w domu te damulkowe ciuchy (ostatnio dość często słyszę o sobie, że mam coś z damy-to chyba komplement, choć ja myślałam, że tu w Niemczech naprawdę się wyluzowałam, co oddaje też mój dużo bardziej swobodny styl ubierania, pozdrawiam Maciek) uwielbiająca się wylegiwać na sofie, z dobrą książką w ręku, z wyciągniętymi nogami, kochająca starocie, skrzypiącą podłogę, zapach ciasta i pościeli o zapachu złotego lenoru.
Tylko tego pana ze zdjęcia ciągle brak, ale dobrze, że chociaż jest w mojej wyobraźni, haha
 


Pozdrawiam tak cieplutko, jak na tym obrazku...

poniedziałek, 12 listopada 2012

NIEROZERWANA PĘPOWINA


Zawsze twierdziłam, że moje dziecko jest cyckiem, wisi mi u nogi i brałam na siebie całą odpowiedzialność za ten stan. Jak one to robią, albo lepiej dlaczego my, rodzice pozwalamy sobie na takie uzależnienie od naszych dzieci. 
Pamiętam, zanim urodziła się Blania, strasznie mnie irytowało, kiedy obserwowałam matki "dzieciotyczki" i ich pociechy cierpiące na syndrom "cycka" czy "wisielca u nogi". Postanowiłam, że nigdy przenigdy nie będę taka i co się stało?
Oczywiście, że byłam identyczna a nawet gorsza. Do tego stopnia byłam nienormalna, że moje kilkumiesięczne dziecko stawiałam w foteliku przed kabiną prysznicową i kąpałam się w jego towarzystwie, bojąc się zostawić je samo w pokoju. No bo co się stanie, kiedy ono zapłacze a mnie nie będzie przy nim.
Kurcze skąd to się w nas bierze. Tak, jak u naszych dzieci obserwuję syndrom "cycka" tak u nas widzę syndrom nierozerwanej pępowiny. Jak te lwice walczymy o swoje stado czasami zupełnie bez sensu, ponieważ nie pozwalamy naszym lwiątkom zmierzyć się z tą ciekawą dla nich rzeczywistością. Sama się z tym wielokrotnie spotkałam, że nasze dzieci radzą sobie często lepiej niż my sami. Te nasze chore lęki niewiadomo skąd, po co i dlaczego przelewamy na te niczemu niewinne istoty.
Ja byłam do tego stopnia pokręcona, że kiedy wychodziłam z domu bez córki a już nie daj Boże musiałam pojechać na uczelnię (bo Blanka urodziła się na ostatnim roku moich studiów) do Wrocławia, który wydawał mi się wtedy mega daleko, miałam poczucie że zapomniałam ręki. Tak bardzo mnie to bolało i ten ból był tak wielce nie do zniesienia, że zrezygnowałam z samej siebie. Moje rozmowy sprowadzały się przede wszystkim do omawiania konsystencji kupy mojej córki a mój dotąd bogaty świat zainteresowań ograniczał się do śpiewania i słuchania wszystkiego "dzieciowego" i wydurniania się, w celu sprawienia radości mojemu dziecku. O ile na początku podobało mi się to, ponieważ miałam poczucie, że poświęcam dużo czasu mojej córce, o tyle zauważyłam, że sama ukręciłam na siebie bat, bo nie mogę się ruszyć z domu. Ta moja bystra, kilkumiesięczna córka tak mną manipulowała, że odmawiałam sobie dosłownie wszystkiego a byłam taka zmęczona, że zasypiałam na stojąco. Jakby tego było mało wyszkoliła mnie sobie w ten sposób, że każdej nocy i tak było przez dwa i pół roku wstawałam regularnie po średnio siedem razy w nocy, żeby skakać jak małpka po pokoju, bo ją to rzekomo uspakajało (oczywiście tylko w moim pojęciu). Moje siostry były pamiętam do dziś lekko zszokowane, wchodząc do pokoju i widząc mnie skaczącą na jednej nodze i karmiącą piersią moja córkę. Ale wtedy byłam na nie wściekła, że się śmieją i nie rozumieją, że moje dziecko ma kolkę i tylko w ten sposób się ono uspakaja. Oczywiście patrząc na to z perspektywy czasu jestem przekonana, że sama sobie wymyśliłam tą kolkę, że moje dziecko było okazem zdrowia, które najprościej w świecie owinęło sobie mnie wokół palca. Na szczęście kiedyś nie wytrzymałam i z wycieńczenia przespałam całą noc a moje dziecko płaczące przez godzinę albo i całą noc (nie wiem tego, bo mój organizm zbuntował się i tej nocy się już nie podniósł) uspokoiło się samo, bo usnęło z płaczu. Ale dzisiaj wiem, że płacz również jest potrzebny, a moja dzisiaj pięcioletnia, prawie sześcioletnia córka wyznała mi ostatnio, że ona to lubi czasem jak jej daje jakąś karę albo jak jej czegoś zabronię, bo ona się wtedy może pozłościć, powrzeszczeć i potupać do woli i ja na to pozwalam tylko w tym, jednym wypadku. Tylko wkurza ją, jak każę jej zamknąć drzwi do jej pokoju. Czyli nasze dzieci kochają jasno ustalone reguły. 
Mój Boże, jak długo mi zajęło, żeby to zrozumieć.
Jedno jest pewne: każdy z nas musi się sam przekonać na własnej skórze, jak to jest być rodzicem, co funkcjonuje a co nie. Każde dziecko i każdy rodzic jest wielkim indywiduum i nie ma drugiego takiego samego człowieka na świecie- na szczęście. Po drugie: wszystko musi biec swoim naturalnym rytmem. Nie da się czegoś ominąć, przeskoczyć, bo to i tak prędzej czy później wróci. Trzeba wsłuchać się w samego siebie i czasami trochę odpuścić, nie dać się zasypać mądrym poradnikom, babciom i super nianiom coraz to lepszymi radami, tylko zaufać samym sobie.
Gdyby nie to moje macierzyństwo i moja ukochana córka nie byłoby tego bloga i tych wierszy, które ostatnio wysypują się jak z rękawa. Ach i zapomniałabym jeszcze o czymś  bardzo ważnym; nie byłoby łez mojego taty, których dawno nie widziałam ale to takie piękne łzy szczęścia i wzruszenia, które mnie wczoraj strasznie poruszyły. Tak dziadek się popłakał, jak przeczytał te dwa wiersze.

Krótka notka:
Wiersze te powstały w lipcu tego roku pod wpływem naszej dwumiesięcznej rozłąki z Blanią, moją córką. Musiałam na dwa miesiące wyjechać bez niej. Było to pierwsze w naszym życiu tak długie rozstanie. Było ciężko, były gorsze i lepsze chwile, ale jak zawsze Blanka okazała się silniejsza ode mnie. Dobrze to nam zrobiło. Myślę że pępowina się poluzowała, choć nie do końca jeszcze rozerwała.


Do mamy

Mamo boli mnie, o tam pod skórą, bo jesteś dalej niż morze,
Mamo boli mnie, bo nie mówisz, w co się ubrać,
Mamo boli mnie, bo nie widzisz potworów ze snu,
Mamo boli mnie, bo nie bawisz się w „paluszki”,
Mamo boli mnie, bo nie przegrywasz w domino,
Mamo boli mnie, bo nie zabraniasz jeść lodów,
Mamo boli mnie, bo nie kręcisz się na karuzeli,
Mamo boli mnie, bo nie piszesz bajek o dziwolągach,
Mamo boli mnie, bo nie śpiewasz głośno, jak orkiestra z bębnami
Mamo boli mnie, bo nie słyszę, jak wchodzisz po schodach,
Mamo boli mnie, bo nie czuję twoich czekoladowych włosów,
Mamo boli mnie, bo nie widzę Cię w moich snach

Bądź tak blisko, jak stąd do sklepu z cukierkami,
Powiedz, że dzisiaj jest za zimno na kostium kąpielowy,
Uratuj mnie przed potworami ze snu,
Policz moje paluszki,
Udawaj, że przegrywasz  w „domino”,
Powiedz, że na dzisiaj dość słodyczy,
Pokręć się ze mną na karuzeli,
Napisz bajkę o jednookim smoku, który pożerał grzebienie,
Zaśpiewaj tak głośno, jak orkiestra z bębnami, skrzypcami i fortepianem w komplecie,
Wejdź do mnie po schodach w swoich stukających butach na obcasach,
Pozwól zrobić supełki na Twoich czekoladowych włosach,
Pokaż się, jak zamknę oczy,

Wracaj mamo, proszę…

Moja córka, przez cały ten okres, jak mnie nie było, nie uroniła ani jednej łzy, była bardzo dzielna. Jako matka czułam jednak, kiedy rozmawiałyśmy przez skypa, że zaraz eksploduje i wyleje na klawiaturę całe morze łez i czasami nawet byłam na nią zła,  że mi nie wykrzyczy tego swojego żalu: "Mamo wracaj". Ona dawała sobie z tym inaczej radę, już pod koniec mojego pobytu za granicą i  tym samym coraz bliżej mojego powrotu do Polski nie chciała w ogóle ze mną rozmawiać, bo ją to za dużo kosztowało. 
Uff, jakie te dzieci są mądre
W odpowiedzi na niewyrażony słowami żal mojej córki napisałam coś takiego...



Do córki

Nigdy nie byłyśmy dalej niż słońce i księżyc,
Nigdy nie milczałyśmy dłużej niż 365 dni,
Nigdy nie kłóciłyśmy się dłużej niż podróż dookoła świata,
Nigdy nie spałyśmy dalej niż po drugiej stronnie kuli ziemskiej,
Nigdy nie płakałyśmy, tak głośno jak teraz,

Zawsze będziemy blisko jak słońce i jego promienie,
Zawsze będziemy milczeć, ale tylko ze sobą,
Zawsze będziemy się złościć, ale tylko jedna na drugą,
Zawsze będziemy spać, ale nie dalej niż koło siebie,
Zawsze będziemy płakać, ale w tą samą chusteczkę,


Wracam….




Do miłego... kochani, pozdrawiam

 

poniedziałek, 22 października 2012

PORADNIK, MAMUŚKI DO DZIEŁA

HALO, CZY KTOŚ WIE JAK ZROBIĆ TŁO TEGO POSTA W MOIM BLOGOWYM KOLORZE FIOLETOWYM, COŚ TU NIE DZIAŁA I MNIE STRASZNIE TO WKURZA, BO ZAZNACZA MI TYLKO POSZCZEGÓLNE LINIJKI A NIE CAŁĄ STRONĘ
Wreszcie znalazłam chwilę, żeby się z Wami spisać. Trochę mi zajęło to urządzanie...
Ten post zadedykuję wszystkim tym, którzy ciągle się boją zmian, zastanawiają się nad czymś godzinami i kończą zaraz na pustych słowach. Bierzcie los w swoje ręce, bo czas tak szybko ucieka. Nie będę owijała w bawełnę i niczego upiększała, choć kocham dekoracje, ale przedstawię fakty i czasem "ciemno-czarną" rzeczywistość, którą również dostrzegam, ale nie jest ona i tak w stanie zmienić moich planów, albo w czymś mi przeszkodzić, co zaczęłam.
Jak pisałam dawno temu w moim ostatnim poście opowiem wam troszkę o takich czysto formalnych sprawach, o których często nie chcemy opowiadać z powodu zazdrości, żądzy bycia lepszym, i nie wiem jeszcze czego. Ja zrobię to z przyjemnością, żeby właśnie zachęcić was do tego, aby realizować swoje marzenia, aby być dumnym ze swoich polskich korzeni, iść do przodu z piersią wypiętą, nie garbiąc się itd.. Chciałabym, żebyście niczym nie byli zaskoczeni, no może  nie tak bardzo zaskoczeni wyjeżdżając za granicę. Na początku chcę wszystkim jasno dać do zrozumienia, że nic nie da się osiągnąć od razu i naprawdę musi upłynąć sporo czasu, żeby coś zaczęło wychodzić, opłacać się finansowo. Nasze życie jest jak mega potężna firma, która musi być dobrze zorganizowana i odpowiednio zarządzana.
W moim wypadku było to na początku bardzo trudne, ponieważ do tej pory byłam osobą, która z każdą najmniejszą porażką poddawała się, i która zawsze pragnęła wszystkiego od razu. Ale mając za sobą różne doświadczenia i te trudne i te bardzo przyjemne zauważyłam, że to się nie opłaca, że powoli tracę umiejętność logicznego myślenia i zamiast iść za ciosem, cofam się z każdym dniem o krok do tyłu. Ponieważ widziałam, że coś nie działa w tym moim planie, zaczęłam dawać sobie na wszystko więcej czasu, nie przejmować się porażkami i za wszelką cenę walczyć o siebie, oprócz tego wyznaczyłam sobie taki cel, do którego chcę dążyć i kiedy jest mi bardzo źle, koncentruje się na nim i przekonuje samą siebie, że jeżeli zawalę w tym momencie, to cały plan legnie.
Od razu na wstępie rozwieje wszystkie wątpliwości, że wyjazd za granicę matki z dzieckiem to pestka. Jest to nie lada wyczyn, urastający na początku w moim przekonaniu do rangi wyczynu kamikadze, tylko w przeciwieństwie do niego udanego. A dlaczego tak go określam, bo wiele osób mnie przestrzegało mimo wszystko, żeby nie ryzykować: sama z dzieckiem, bez nikogo bliskiego, dziecko bez znajomości języka, itd. A udany ponieważ ja wierzyłam w mój wyczyn i się rzeczywiście udało. Oczywiście dla mniej wytrwałych najlepiej mieć zawsze na wypadek plan B.
Idealnym wyjściem i ratunkiem dla wyczynu kamikadze jest oczywiście spakowanie ze sobą jakiejś kochanej babci czy dziadziusia na wypadek gdy nasze dziecko zachoruje, czy też my będziemy mieć dłuższą zmianę w pracy, czy po prostu najzwyczajniej w świecie zapragniemy się pobawić nocą-polecam Kolonię w Nordrhein Westfalen-piękniejszego miasta jeszcze nie widziałam), Zastanówcie się jednak wcześniej nad tym, żeby to była osoba, z którą dogadujecie się bez problemu i która raczej więcej milczy, nie ocenia, a zajmuje się rzeczywiście waszym dzieckiem, bo na początku będziecie potrzebowali spokoju, ciszy i fizycznej pomocy.
Oczywiście to jest scenariusz idealny, ale nie zawsze jest on możliwy, więc jeśli wolicie los wziąć w swoje ręce i mieć tę świadomość do końca życia, że wszystko, co osiągnęliście, zawdzięczacie sobie samym, to proszę bardzo, bo frajda jest niesamowita.
Jeżeli wybieracie drugą opcję i rzucacie się na głęboką wodę sami-należy zgromadzić odpowiednie fundusze.
Na początek, gdy przyjeżdżacie do jakiegokolwiek obcego kraju, trzeba mieć ze sobą jakiś kapitał, wkład, żeby wyłożyć na to wielkie przedsięwzięcie, jakim jest nasze przyszłe życie. Jak to zrobić: idealnym rozwiązaniem jest oczywiście zgromadzenie na swoim koncie własnych funduszy, najlepiej przez minimum rok odkładać sobie, tylko rzetelnie, uwierzcie jest to możliwe nawet przy zarobkach miesięcznych 1500 zł netto. Jeśłi "ta możliwość jest niemożliwa"-bardzo lubię to zdanie, to trzeba liczyć na swoich bliskich, przyjaciół i znajomych, dlatego dobrze jest wciąż powiększać grono swoich kolegów. Na szczęście na to nie mogę narzekać i cieszę się, że mam ich aż tylu..., pozdrawiam was moi kochani przyjaciele, którzy po części tworzycie ze mną tego bloga.
Jeśli decydujecie się z dzieckiem na wyjazd za granicę, sensowne będzie udać się na parę tygodni samemu, najlepiej gdzieś, gdzie mamy jakąś bliską osobę i przekoczować u niej.
Kolejna bardzo ważna sprawa, bez której nawet w swojej ojczyźnie nie staniecie nigdy na nogi. Trzeba uwierzyć w swoje siły i nie bać się iść załatwić sobie pracę, miejsce dla dziecka w przedszkolu, wynająć mieszkanie, itd. to tylko jedna 10 formalności, na które trzeba mieć dużo siły i samozaparcia. Oczywiście idealnie jest, kiedy zna się język, ale będąc w Niemczech poznaję wielu ludzi, którzy prawie w ogóle nie znają niemieckiego, a wychodzą z urzędu z podpisanymi papierami, że są już pełnoprawnymi obywatelami Niemiec i rozciągają te swoje ciemnoskóre grube usta, chyba, żeby pokazać mi swoje lśniące, porażające bielą zęby, ha,ha...
Wpadłam właśnie na pomysł zrobienia listy, co jest niezbędne, żeby się zorganizować za granicą:
1. Wyskrobujemy swoje oszczędności, likwidujemy polisy, pokazujemy białe zęby a czasem i żółte naszym bliskim, znajomym, przyjaciołom i gromadzimy fundusze. Przeliczyłam, że na początek potrzeba ok 2500 Euro, czyli jakieś 10 000 polskich złotówek.
2. przyjeżdżamy do miejsca, w którym mamy kogoś znajomego
3. idziemy do urzędu się zameldować
4. szukamy pracy (idealnie by było, żebyśmy mieli chociaż jeden dzień w tygodniu wolny na załatwianie formalności.(preferowane zajęcia: kelnerka, sprzątaczka, opiekunka-spokojnie, od czegoś trzeba zacząć a każdy z nas to potrafi)
5. wykupujemy sobie ubezpieczenie zdrowotne dla nas i dla dziecka
6. szukamy przedszkola (jeśli macie dziecko w wieku 5 lat pójdzie jak po maśle, bo tu w Niemczech dyrektorzy przedszkoli mają obowiązek w pierwszej kolejności przyjąć dzieci w wieku 5-u lat, bo one w przyszłym roku zaczynają szkołę, więc miałam o jeden stres mniej). W przypadku dzieci młodszych też nie jest to tragedia, nie znoszę sama jakiegoś straszenia, że się nie uda, itd., bo znajomi mnie ostrzegali, że z przedszkolem w Niemczech bez znajomości jest ciężko. Najlepiej dowiedzieć się samemu, bo z moich doświadczeń wynika, że rodzi się tu coraz mniej dzieci i oni tylko czekają na takie "małe polskie kąski".
7. szukamy własnego mieszkania, jak najtańszego bez żadnych luksusów w dobrej okolicy, najlepiej blisko przedszkola, żeby organizacyjnie zgrać to dobrze, bo przede wszystkim musimy liczyć na siebie samych.
I tu rzeczywiście pojawiły się pierwsze schody-było ciężko znaleźć coś w dwa tygodnie. Najlepiej dać sobie na to ok miesiąca czasu, bo tutaj mieszkania wynajmują się i sprzedają z prędkością światła. Sprawdzane jest wszystko: począwszy od stanu twojego portfela, poprzez umowę o pracę, skończywszy na tym, jakiego jesteś wyznania, paranoja ale to są fakty. I niestety matki samotnie wychowujące, jak również tatusiowie samotni z dziećmi (więc może warto pomyśleć o jakimś związku i dzieci będą szczęśliwe a rodzice jeszcze bardziej, ha,ha) są szczególnie niewygodni, bo mówiąc szczerze jest ich ciężko wyrzucić na bruk. Chociaż, jeśli spojrzymy na to z innej strony, to później jak już coś jednak uda nam się znaleźć, możemy wić to nasze gniazdko, bo nas tak prędko stąd nie wykurzą.
Oczywiście jest na to sposób, na początek nie trzeba chwalić się zbytnio tą naszą pociechą i sprawa załatwiona.
Ale swoją drogą napiszę o tym gdzieś artykuł, bo teraz już moje emocje opadły i się z tego bardziej śmieję, ale mocno byłam zbulwersowała tym faktem.
A jeśli jesteśmy już zameldowani i mamy załatwione to wszystko, o czym pisałam i jesteśmy już tutaj ponad trzy miesiące,to
8. zbieramy dokumenty, chodzimy od urzędu do urzędu, nabywamy wiele nowych, bardzo przydatnych w życiu cech, np. bycie asertywnym to tak ładnie powiedziane, a tak szczerze: bycie chamskim i walczymy o pieniądze na dziecko, na mieszkanie, co nam się prawnie należy jak psu buda.
"W życiu bo­wiem is­tnieją rzeczy, o które war­to wal­czyć do sa­mego końca" - Paulo Coelho
Kończę, bo lecę do urzędu, ha,ha...
Piszcie. Chętnie odpowiem na wasze pytania...


Mimo, że nie mam czasu na swoją jedną z wielu pasji (meblarstwo), pielęgnuję ją fotografując dzieła innych stolarzy


Pan-Sprzedawca był w szoku, co ja robię w tym sklepie z aparatem. Wytłumaczyłam, że niech się o nic nie martwi, może będzie jeszcze sławny i zamilkł. Grunt to siła perswazji


Poprawił swoja czuprynę w lusterku, zapozował do zdjęcia i powiedział z dumą w głosie: "Ach wie Pani, najwyżej mnie zwolnią"


Do miłego...