piątek, 5 lipca 2013

CZAS DO SZKOŁY

Wszystko co dobre szybko się kończy. Blania zakończyła swoją przygodę z przedszkolem. Ukończyła przedszkole z pięknym dyplomem, miała świetną imprezkę pożegnalną, no i dostała się do super szkoły niemieckiej.
 Jednak te dziewięć miesięcy zapiszą nam się mocno w pamięci. Nam, bo obie miałyśmy początkowo "niezłego stracha", jak to będzie. Nowy dom, nowa kultura, nowi przyjaciele i nowy język. Było tego sporo jak na dziewczynkę 5-letnią, dzisiaj już sześcioletnią, ale świetnie dała sobie radę. 
Jestem z ciebie dumna, BLANIA.
Postanowiłyśmy wymyślić coś na pożegnanie. Przygotowałyśmy dla wszystkich nauczycieli, którzy pomogli Blani w edukacji przedszkolnej, pyszne słodkości. Do każdej z nich dołączyłyśmy piękną sentencję i tak to zapakowałyśmy, sami popatrzcie:



 Oczywiście dziękujemy cioci Oli za pomoc przy pakowaniu.

A potem było już tylko świętowanie. W naszym przedszkolu, kiedy ktoś ma urodziny, bądź tak jak Blania kończy przedszkole, organizuje się uroczyste śniadanie, przy czym największą frajdą jest pójście z panią wychowawczynią do piekarni po bułki. Tym razem Blania była tą szczęściarą i pognała z panią rano, skoro świt po cieplutkie bułeczki dla wszystkich kolegów. I ten dzień był chyba najszczęśliwszy w ciągu dziewięciu miesięcy, bo Blania mogła cały dzień rządzić i decydować, w co wszyscy będą się bawić.
Sami zobaczcie:

Oto Blani przedszkole, jak w bajce, co? Blania twierdziła od początku, zanim tam jeszcze poszła, że musi być nieźle, bo ten budynek przypomina jej trochę Hogwart z Harrego Pottera. Po drugim dniu jednak była już pewna, że nie ma tam róźdżek i nikt nie czaruje. No może poza paniami, które ciągle zapewniały, że będzie super, haha


A tu już imprezka pożegnalna:




A tu Blania z jedną ze swoich pań


No i oczywiście piękny dyplom.

Tak, tak, jak te dzieci szybko rosną. Blania od czwartego września idzie już do szkoły, która wydaje się rewelacyjna. Zrobiłam wcześniej wywiad wśród moich nowych znajomych i to oni polecili mi tą szkołę. Zobaczymy. Jak coś, to będzie na nich, haha
Blania musiała zdać wcześniej taki mały egzamin (ustny-sprawdzane był wszystkie kompetencje: językowa, matematyczna, socjalno-społeczna, itd..) i po miesiącu dostałyśmy list, że się dostała. Niestety koledzy z Blani grupy z przedszkola idą do innych szkół. Tutaj rodzice mogą sami zdecydować, do jakiej szkoły posłać dziecko. Ale na szczęście okazało się, że jedna dziewczynka z Blani przedszkola też idzie do tej samej szkoły, więc "moje dziecię" nie będzie się czuło takie osamotnione, mam przynajmniej taką nadzieję.
Przedszkole było super, ale już pora na coś bardziej poważnego, szkołę...

W miniony wekend byłyśmy w nowej szkole na pikniku i Blania mimo, że nie powiedziała wprost była oczarowana. Widziałam to. Dużo się działo, ślina kapała z emocji...


Na początku uczniowie dali koncert gry na bębnach. Niesamowite wrażenie a podobno trenowali tylko tydzień. W szkole zorganizowano na tydzień przed piknikiem  kurs gry na bębnach. Jak na tydzień opanowali to do perfekcji. Byłam pod wrażeniem.







A tu uczniowie prezentują swoje zdolności taneczne, "kupa śmiechu"




Później przyszedł czas na wspinaczkę, akrobacje, czyli jednym słowem "wygiby", w czym moje dziecko czuje się jak "ryba w wodzie"












do takiej szkoły to i ja bym chciała pójść,

POZDRAWIAM


środa, 6 lutego 2013

OD PUCKI PO PROFESURKĘ

Hejka,
Dwa światy, dwie różne misje do wypełnienia i ciągle ja, ta sama, niezmienna, mająca jedynie nowe pomysły, lubiąca wchodzić wciąż w nowe role.
Od lipca tego roku mieszkam w Niemczech, są chwile różne i te lepsze i gorsze, ale chyba więcej tych lepszych, a dlatego tak jest, bo ciągle życie mnie czymś zaskakuje. 
Od pierwszego dnia, kiedy tu przyjechałam wzięłam los w swoje ręce i stwierdziłam, że niech się dzieje co chce, ja odkrywam świat, poznaję ludzi i ich historie, wychodzę do nich i na tyle ile mogę, pomagam im, bo daje mi to i im chyba też ogromną siłę.
Od początku wiedziałam po co tu przyjechałam, chociaż rzeczywiście nie sądziłam, że to wszystko tak się szybko rozwinie a cały mój plan się powiedzie. Na początku miał to być wypad wakacyjny, ale los chciał inaczej. "Życie płata nam czasem figle". Od trzeciego dnia mojego pobytu zaczęła się ostra walka o pracę. Rzeczywiście nie trwała ona ku mojemu zdziwieniu jakoś długo, bo w drugim dniu moich poszukiwań miałam już pracę. Nic wielkiego, ale byłam z siebie strasznie dumna. To była restauracja włoska, taka "bułkę przez bibułkę", ale pomyślałam, że nie mam czasu się zastanawiać, muszę działać i z czegoś żyć.. Ale nie zdążyłam się tam zadomowić, bo po dwóch dniach mi podziękowali. Niby, że nie potrzebują jednak nikogo nowego, bo jest brzydka pogoda, a oni przede wszystkim żyją z ogródków, takie tam... . A tak naprawdę nie nadawałam się po prostu do tej roboty. Byłam jedyną dziewczyną w tej restauracji, obok sami faceci-kelnerzy (akurat to mi zupełnie nie przeszkadzało), perfekcyjnie noszący sześć talerzy na dwóch rękach a moje ręce już na sam widok tylu talerzy dostawały "choroby Parkinsona" i trzęsły się jak galareta. Składanie serwetek też nie wychodziło mi najlepiej. Tak, ale nie poddając się poszłam szukać dalej. Pomyślałam, że to nie taka prosta sprawa być kelnerką i chyba dosłownie na drugi dzień znalazłam pracę w cukierni, (oczywiście w moim stylu, cieplutka, babcina) w roli bardzo popularnej tutaj wśród Polek (pozdrawiam koleżanki z Polski) Putzfrau, tzw. "pucki". Jednak to chyba każda z nas potrafi-pomyślałam, ale okazało się, że nie. Jak się później dowiedziałam nawet na sprzątaczkę robią castingi-ale jaja. Ale okej, nie ma co wydziwiać. 
W ogóle to niesamowite, jaką miałam radochę przy pucowaniu tej podłogi, a to chyba dlatego, że tak naprawdę nigdy tego nie robiłam "zawodowo", haha. Oczywiście wczułam się bardzo w rolę. Rzeczywiście zajęłam się tą cukiernią, jak własnym domem, do tego stopnia, że moja szefowa wzięła mnie też do siebie do domu, żebym jej od czasu do czasu i tam ogarnęła. Oczywiście uznałam to za super propozycję, bo przy okazji moja szefowa obwiozła mnie po Belgii, bo ona nie mieszkała w Niemczech. Więc dwie pieczenie na jednym ogniu: Zarobiłam sobie dodatkowo i zobaczyłam świetne miejsca w Belgii. Widzicie nawet takie "pucki" mogą otworzyć drzwi do wielkiego świata, wnieść do życia nową energię, zdrowsze spojrzenie na życie. Dla mnie to było coś naprawdę całkiem innego, przy czym niesamowicie odpoczęłam psychicznie, no i co najważniejsze wyleczyłam swoje gardło, czyli same plusy. Tak, bo odkąd po studiach zaczęłam pracę w swoim zawodzie nauczyciela miałam niesamowite problemy, które jednak dzisiaj rozwiązuje sama bez pomocy lekarza. Oczywiście dochodziłam do tego jakiś czas i dzięki mojej wspaniałej koleżance, p.laryngolog Joannie, wiem też co robić, żeby nie nadwyrężać swojego głosu a woda utleniona na bolące gardło jest u mnie zawsze w apteczce. Asiu nie zapomniałam o twoich cennych radach i stosuje się do twoich zaleceń, pozdrawiam.
Oczywiście poznałam wielu fantastycznych ludzi tym razem z branży cukierniczej. Do dzisiaj, kiedy spotykam się z kimś stamtąd, to moi koledzy wspominają moje listy, które pisałam do wszystkich pracowników, kiedy kończyłam swoją pracę, bo zawsze ja zamykałam cukiernię, a kiedy wyjeżdżałam na urlop do Polski pisałam, żeby nie zapomnieli zamykać lodówek, bo te biedne później całą noc "pipczą" wołając o pomoc, albo żeby pamiętali o dokładnym spuszczaniu wody w męskiej toalecie, bo jak przyjadę, to ten wstrętny odór może porazić moje gałki oczne i uszkodzić inne zmysły, że nawet okulary słoneczne i maska gazowa nie pomogą. 
I tak, jak zawsze ciężko mi było odejść, bo się kolejny raz zadomowiłam, zaprzyjaźniłam, itd., ale wiedziałam, że to jest tylko coś przejściowego. W międzyczasie, kiedy pracowałam jako pucka wysyłałam cv i listy motywacyjne do szkół i nie tylko, a że "lanie wody" to moja specjalność i że mam tu swoją oddaną przyjaciółkę Kamilę "wysoliłyśmy" takie CV, że nie mogli mnie nie przyjąć. Oczywiście samo CV nie wystarczyło i szczerze mówiąc miałam już dość tych rozmów kwalifikacyjnych. W sumie w tej szkole, w której najbardziej chciałam pracować i co się rzeczywiście udało, przeszłam trzy rozmowy. Trochę miałam wrażenie, że jestem w milionerach, "dziękujemy przechodzi Pani do następnego etapu". Dobrze tylko, że nie było takich trudnych pytań, bo bym "odpadła w przedbiegach". Patrząc na to z innej perspektywy, perspektywy ucznia to bardzo dobrze, że jest taka selekcja i nie trafia tutaj każdy, bo żeby być nauczycielem nie wystarczy tylko posiadać wiedzę merytoryczną i dydaktyczną, co jednak często obserwowałam w polskich szkołach. Dla mnie osobiście najważniejsze są kwalifikacje czy umiejętności pedagogiczne i psychologiczne, których niestety brakowało raczej wszystkim nauczycielom w moim liceum, kiedy sama byłam uczennicą.
No i kolejny plan zrealizowany. Powiodło się. Zaproponowano mi pracę w dwóch szkołach: jedna tylko z Chińczykami, na wyjeździe. Druga: z obcokrajowcami (przez wielkie O, bo to niezła mieszanka wszystkich narodowości) w roli nauczyciela języka niemieckiego. Miałam wiele obaw, nigdy nie pracowałam z nikim innym, jak z Polakami. To całkiem coś innego. Poza tym ten mój "cudowny angielski", już to czuję. Pomyślałam, ze znowu niezła jazda bez trzymanki, ale ostatnio "dość często muszę wchodzić na ten rower bez kierownicy, więc cóż": "Do odważnych świat należy".
I o ile tu na miejscu z obcokrajowcami pracowało mi się od początku wspaniale, inne kultury, jak dla mnie ludzie z innej planety, różne kolory skóry, chusty na głowach (dziewczyny z krajów arabskich), naprawdę wszystkie zakątki świata, o tyle wciąż nie mogłam rozgryźć tych Chińczyków na wyjeździe. Męczyłam się strasznie, miałam poczucie, że wysysają ze mnie całą energię i nic z tego nie wynika. Na początku nic do nich nie trafiało. 
Przyjechali dosłownie przed chwilą do Niemiec, zostali podobnie jak ja rzuceni na głęboką wodę, nie znali w większości ani słowa po niemiecku, mieli 9 miesięcy na perfekcyjne-powiedziałabym-opanowanie niemieckiego, oderwani od rodziców (w większości ci ludzie mieli 18 i 19 lat), bo niektórym musiałam pokazywać, jak uprać pranie w pralce czy delikatnie zwrócić uwagę na to, że paznokcie należy obcinać od czasu do czasu, bo niekoniecznie przynosi to szczęście (jak oni mnie zapewniali) a na pewno u chłopaków nie wygląda to trendy. No więc zarówno oni jak i ja dostaliśmy niezłego kopa. Uczyliśmy się od siebie nawzajem, musiałam bardzo często włączać mowę ciała, żeby coś zrozumieli. Skakałam, pokazywałam, przynosiłam szminkę i nawet malowałam usta przy nich, żeby wytłumaczyć co to jest szminka po niem, było zabawnie, ale nie zawsze. Po piątkowej lekcji zawsze wieczorem w domu robiłam zabieg na gardło, bo było totalnie wyeksplatowane i myślałam co jeszcze mogę zrobić, jak inaczej poprowadzić te lekcje, żeby nie był to tylko monolog z mojej strony. 
Myślę, że na ten temat napiszę też kiedyś osobnego posta, kim są Chińczycy, kim są w ogóle Azjaci, jakie mają problemy tu w Europie i tak dalej. Jedno jest pewne my Europejczycy i oni Azjaci to dwa przeciwległe bieguny. Są tak zamkniętą grupą społeczną, ale to wynika tylko i wyłącznie z tego systemu w jakim się wychowali i dorastali. Przez pierwszy miesiąc nikt się nie zaśmiał na lekcji, nikt nie wyjął nosa zza książki. Nikt też nie dał mi do zrozumienia, że lekcja choć trochę się podobała. Miałam wciąż wrażenie, że są znudzeni i że jestem do bani.
Ale po dwóch miesiącach moi Chińczycy przeobrazili się z poczwarek w okazałe motyle. Ja byłam w szoku, nie mogliśmy się nagadać, rozumieli moje żarty, sami opowiadali przezabawne historie. Strasznie dojrzeli i powiedzieli mi co było dla mnie kolejnym motorem do działania i wielkim sukcesem życiowym, że są tak zmotywowani do nauki, tak im się chce uczyć tego niemieckiego, że aż ja się w końcu przestraszyłam czy nie za bardzo poszalałam. Stali się tak bardzo otwarci na wszelkie nowości, korzystają z życia tu w Niemczech, jeżdżą i zwiedzają, co się da i przede wszystkim super się bawią. Właśnie mam zamówienie na wspólną jazdę na narty i bal karnawałowy. 
To, że są niesamowicie zdolni, to nie ulega wątpliwości. W Chinach jeżeli ktoś lubi taniec czy mówi, że jego hobby jest muzyka to znaczy, że gra na mega wypasionym flecie poprzecznym przeszło 10 lat , sam tworzy muzykę i jak gra, to ja pytam ile kosztuje bilet na jego koncert. 
Ale wszystko co dobre ma kiedyś swój koniec. I tak dostałam możliwość zostania na stałe w mojej szkole z obcokrajowcami (o których też zaraz napiszę) poza tym dojazdy ponad 30 kilometrów kosztowały moją Blanię cały dzień z opiekunką, więc musiałam znowu mimo wszystko myśleć o sobie i mojej córce.
Ale koniec był pełen łez, moi Chińczycy przygotowali mi piękne pożegnanie. Chwalili się swoimi talentami (przecież sama kazałam im walczyć o siebie samych i pokazywać to, co najlepiej potrafią) i przygotowali mi piękną piosenkę na gitarze, przy której poleciały mi łzy (też zdążyli mnie trochę poznać i wiedzieli co mnie złamie) aha i dostałam piękne zawieszki z maskami chińskimi, które zdobią teraz klamki w moim mieszkaniu (podobno mają mi przynieść szczęście ale musiały już działać zanim je jeszcze dostałam) i pyszną herbatę chińską, taką prawdziwą z Chin, która pachnie jak to moja Blania stwierdziła i słusznie polskim latem, łąką i lasem, nie da się tego opisać pudełko cudeńko-złote opatrzone czarnymi chińskimi literami.


zawieszka numer 1 podobno ma mi przynieść szczęście


 zawieszka numer dwa (obie wyglądają trochę mrocznie, ale mam nadzieję, że chcieli dla mnie jak najlepiej


herbatka pachnąca polskim latem, a może chińskie tak samo pachnie, hm...

Zdjęcie: Meine liebe Krina. Wir vermissen sie。 Aufwiedersehen~



Zdjęcie: we'll miss you~~ do miłego pa pa...

piątek, 25 stycznia 2013

Z NAUKĄ JĘZYKA JAK Z NAUKĄ CHODZENIA

Ale się zaniedbałam. Nie było mnie tu bardzo długo. 
Obiecałam kiedyś, że opowiem wam, jak moje dziecko radzi sobie z nowym językiem. Na początku chciałabym was zapewnić, że moja Blania nie znała ani słóweczka po niemiecku. Nie należę do tych rodziców, którzy ze względu na fakt, że znają jakiś język to maltretują nim swoje dziecko. Dla mnie musi być to naturalny proces, tak jak z nauką siedzenia, stawania i chodzenia. A poza tym nie jestem systematyczna, więc wiem, że u nas w domu by to nie przeszło. 
Początki nie były łatwe. Blania zaczęła swoją przygodę z niemieckim przedszkolem dokładnie 01.10 2012, czyli trzy miesiące temu. Jeszcze we wrześniu chodziłam z nią prawie codziennie do przedszkola, bo mogłam sobie wtedy na to pozwolić (ponieważ swoją pracę zaczęłam 15 października). Spędzałyśmy tam średnio godzinę dziennie, żeby Blanka się powoli przyzwyczaiła do nowych warunków, rzeczywiście diametralnie różnych niż w Polsce. Szczerze- byłam przerażona, jak ona da radę bez znajomości niemieckiego, nie mając żadnej osoby wokół siebie mówiącej w jej, jak to ona mówi ukochanym polskim.
Od 15 października zaczęła się niezła jazda bez trzymanki. Moje dziecko nie należy do dzieci, które od pierwszego dnia znajdują sobie przyjaciół, są odważne, itd... .Ale początek był naprawdę dobry. Blance bardzo się podobały te wszystkie nowości, wychodzenie do innych grup w przedszkolu, jazda śmiesznymi wózkami po korytarzu, siedzenie na dworze, na piasku i grzebanie łopatką w ziemi podczas ulewy. U nas w Polsce raczej rzadko kiedy jesienią i zimą dzieci wychodzą na dwór. Ja na początku nie wierzyłam sama w to, co widzę, ale włączyłam swój stoicki spokój i stwierdziłam, że poczekam czy moje dziecko nie będzie zaraz chore, czy nie złamie sobie jakiejś kończyny będąc bez opieki nauczyciela na sali gimnastycznej. Tak, tak przyszłam pewnego razu po moją Blanię do przedszkola i nigdzie nie mogłam jej znaleźć. Jakaś pani, ale nie była to wychowawczyni powiedziała, że Blania jest w tzw. Mehrzweckraum. Kurna chata myślę: gdzie to jest i gdzie jest jej cała grupa. No wreszcie udało mi się znaleźć to miejsce. To rodzaj sali gimnastycznej. Już miałam wchodzić, ale coś mnie powstrzymało. Stwierdziłam, że zatrzymam się na chwilkę i poobserwuję moją mającą wciąż to nowy problem córkę. Słuchajcie i to co zobaczyłam zapisało się głęboko w mojej pamięci. Moja córka śmiejąca się od ucha do ucha, ślina kapiąca z brody z emocji. Wisiała do góry nogami wysoko na drążku z koleżanką murzynką Emdi i drugą jej równie oddaną psiapsiułą Amelią Koreanko-Rosjanką, a wisząc grały w łapki i coś śpiewały. Stałam jak wmurowana, ale to jeszcze nic. Patrzę a dziewczynki zeskoczyły z drążka i wzięły każda sobie parę szczudeł i najdziwniejsze jest to, że Blanka też umiała w tym chodzić. I kolejna sprawa odpowiadała koleżankom: Danke, bitte, wie, was, darf ich co znaczyło, że rozumiała je. To był drugi miesiąc. Odetchnęłam z ulgą, to jest to: może nie będzie tak źle, może nie usłyszę dzisiaj jaką to jestem niedobrą mamą, że ją zabrałam z Polski. Dzisiaj uważam, że Blance pomogła też w tej całej nowej sytuacji ta przestrzeń, swoboda i samodecydowanie o tym, co chcę teraz robić, nie czuła się taka napiętnowana, zarzucana wciąż nowymi pytaniami. Miała czas i miejsce na swoje popłakiwania i odreagowywanie wszystkich stresów np w namiocie, w swojej sali.
I tak nowy język docierał do jej całego ciała, poprzez uszy, oczy, nogi i ręce, itd.,bo tym wszystkim pomagała sobie. 
Codziennie, jak przychodzi z przedszkola, to pyta o wciąż nowe słowa, co znaczą. Ale jakoś coraz mniej pyta. 
Oczywiście było mnóstwo różnych sytuacji, które wynikały z braku znajomości języka, np. Blania zesikała się, bo nie umiała się zapytać czy może iść do toalety, a jak to panie mówią, ze nawet czasami bywa za grzeczna (i bez pozwolenia nauczyciela nie wychodzi do toalety-akurat to myślę zostało jej jeszcze z polskiej mentalności-uprzejmość wychodząca bokiem- nawet kosztem mokrych gaci)
Wczoraj przeżyłam coś niesamowitego: Powiedziałam do Blanki: "Warum hat du das gemacht", a moja Blania "Mamo chyba hast du?",(to znaczyło że źle odmieniłam czasownik) "oj mamo musisz trochę się jeszcze pouczyć" i obie wybuchnęłyśmy śmiechem.
Moje dziecko nie wie naturalnie co znaczą pojęcia czasownik, odmiana, zdania poboczne, itd. ale z tych jej małych usteczek wychodzą takie olbrzymie zdania podrzędnie złożone z obwohl, weil idt, że "mała Baśka". I pomyśleć, że nasi uczniowie często latami uczą się języka i wciąż mówią ich haben. A tu tylko słuchanie, obserwowanie i bezmyślne powtarzanie całych zdań, zwrotów, pytań, itd.
Kochani nie ma lepszej metody na naukę języka, jak wyjazd za granicę. No i najlepiej jak najwcześniej. Blanka ponieważ ten jej aparat mowy nie był jeszcze tak mocno przesiąknięty polszczyzną, mówi z takim niemieckim akcentem i do tego z tym śmiesznym rrrrrrrr...
Podobno też tak jest, że dzieci z bardzo dobrą znajomością swojego języka ojczystego jeszcze szybciej przyswajają język obcy. Na początku we wrześniu powiedziano mi, że Blanka po roku czasu będzie mówić po niemiecku. Wszyscy łącznie z nauczycielami jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni, że poszło rzeczywiście, jak z płatka. Blanka dostała też pakiet dodatkowych zajęć, tzw. Sprachfoerderung, żeby jeszcze usprawnić ten proces, bo w przyszłym roku idzie do niemieckiej szkoły.
Generalnie moje dziecko mówi, że nie lubi niemieckiego, ale "Mamo pobawmy się lalkami albo pograjmy w memory po niemiecku", haha
No i niestety, teraz się nie da już niczego przed nią ukryć, kiedy rozmawiam z moimi niemieckimi znajomymi, bo skubana wszystko rozumie.
Poza tym dla mnie ta jej znajomość niemieckiego jest bardzo praktyczna, bo czasami, kiedy w wekend pracuję, zabieram Blankę ze sobą do szkoły i ona uczy się razem z moimi obcokrajowcami i sprawia jej to niesamowitą frajdę, a ja nie muszę wtedy zatrudniać opiekunek, które rzeczywiście są przewspaniałe (Pozdrawiam Was Alina i Ewelina)

 A oto może kolejna moja pasja, haha. Nie, moje dziecko wymyśliło, że może dzisiaj porysujemy. Wczułam się bardzo w rolę i aż jestem w szoku, że sama to narysowałam. A czemu coś takiego? Myślę, że ten rysunek świetnie oddaje mnie i tytuł mojego bloga. Z jednej strony bizneswoman, bo coś mnie jednak ciągnie do wyjazdów, poznawania świata i przede wszystkim ludzi, zawiązywania nowych przyjaźni, zdobywania ciągle to nowych kontaktów, rozwijania się zawodowo, a druga moja dusza - to ta domowa, kapcioszkowa mamusia, zrzucająca w domu te damulkowe ciuchy (ostatnio dość często słyszę o sobie, że mam coś z damy-to chyba komplement, choć ja myślałam, że tu w Niemczech naprawdę się wyluzowałam, co oddaje też mój dużo bardziej swobodny styl ubierania, pozdrawiam Maciek) uwielbiająca się wylegiwać na sofie, z dobrą książką w ręku, z wyciągniętymi nogami, kochająca starocie, skrzypiącą podłogę, zapach ciasta i pościeli o zapachu złotego lenoru.
Tylko tego pana ze zdjęcia ciągle brak, ale dobrze, że chociaż jest w mojej wyobraźni, haha
 


Pozdrawiam tak cieplutko, jak na tym obrazku...