poniedziałek, 12 listopada 2012

NIEROZERWANA PĘPOWINA


Zawsze twierdziłam, że moje dziecko jest cyckiem, wisi mi u nogi i brałam na siebie całą odpowiedzialność za ten stan. Jak one to robią, albo lepiej dlaczego my, rodzice pozwalamy sobie na takie uzależnienie od naszych dzieci. 
Pamiętam, zanim urodziła się Blania, strasznie mnie irytowało, kiedy obserwowałam matki "dzieciotyczki" i ich pociechy cierpiące na syndrom "cycka" czy "wisielca u nogi". Postanowiłam, że nigdy przenigdy nie będę taka i co się stało?
Oczywiście, że byłam identyczna a nawet gorsza. Do tego stopnia byłam nienormalna, że moje kilkumiesięczne dziecko stawiałam w foteliku przed kabiną prysznicową i kąpałam się w jego towarzystwie, bojąc się zostawić je samo w pokoju. No bo co się stanie, kiedy ono zapłacze a mnie nie będzie przy nim.
Kurcze skąd to się w nas bierze. Tak, jak u naszych dzieci obserwuję syndrom "cycka" tak u nas widzę syndrom nierozerwanej pępowiny. Jak te lwice walczymy o swoje stado czasami zupełnie bez sensu, ponieważ nie pozwalamy naszym lwiątkom zmierzyć się z tą ciekawą dla nich rzeczywistością. Sama się z tym wielokrotnie spotkałam, że nasze dzieci radzą sobie często lepiej niż my sami. Te nasze chore lęki niewiadomo skąd, po co i dlaczego przelewamy na te niczemu niewinne istoty.
Ja byłam do tego stopnia pokręcona, że kiedy wychodziłam z domu bez córki a już nie daj Boże musiałam pojechać na uczelnię (bo Blanka urodziła się na ostatnim roku moich studiów) do Wrocławia, który wydawał mi się wtedy mega daleko, miałam poczucie że zapomniałam ręki. Tak bardzo mnie to bolało i ten ból był tak wielce nie do zniesienia, że zrezygnowałam z samej siebie. Moje rozmowy sprowadzały się przede wszystkim do omawiania konsystencji kupy mojej córki a mój dotąd bogaty świat zainteresowań ograniczał się do śpiewania i słuchania wszystkiego "dzieciowego" i wydurniania się, w celu sprawienia radości mojemu dziecku. O ile na początku podobało mi się to, ponieważ miałam poczucie, że poświęcam dużo czasu mojej córce, o tyle zauważyłam, że sama ukręciłam na siebie bat, bo nie mogę się ruszyć z domu. Ta moja bystra, kilkumiesięczna córka tak mną manipulowała, że odmawiałam sobie dosłownie wszystkiego a byłam taka zmęczona, że zasypiałam na stojąco. Jakby tego było mało wyszkoliła mnie sobie w ten sposób, że każdej nocy i tak było przez dwa i pół roku wstawałam regularnie po średnio siedem razy w nocy, żeby skakać jak małpka po pokoju, bo ją to rzekomo uspakajało (oczywiście tylko w moim pojęciu). Moje siostry były pamiętam do dziś lekko zszokowane, wchodząc do pokoju i widząc mnie skaczącą na jednej nodze i karmiącą piersią moja córkę. Ale wtedy byłam na nie wściekła, że się śmieją i nie rozumieją, że moje dziecko ma kolkę i tylko w ten sposób się ono uspakaja. Oczywiście patrząc na to z perspektywy czasu jestem przekonana, że sama sobie wymyśliłam tą kolkę, że moje dziecko było okazem zdrowia, które najprościej w świecie owinęło sobie mnie wokół palca. Na szczęście kiedyś nie wytrzymałam i z wycieńczenia przespałam całą noc a moje dziecko płaczące przez godzinę albo i całą noc (nie wiem tego, bo mój organizm zbuntował się i tej nocy się już nie podniósł) uspokoiło się samo, bo usnęło z płaczu. Ale dzisiaj wiem, że płacz również jest potrzebny, a moja dzisiaj pięcioletnia, prawie sześcioletnia córka wyznała mi ostatnio, że ona to lubi czasem jak jej daje jakąś karę albo jak jej czegoś zabronię, bo ona się wtedy może pozłościć, powrzeszczeć i potupać do woli i ja na to pozwalam tylko w tym, jednym wypadku. Tylko wkurza ją, jak każę jej zamknąć drzwi do jej pokoju. Czyli nasze dzieci kochają jasno ustalone reguły. 
Mój Boże, jak długo mi zajęło, żeby to zrozumieć.
Jedno jest pewne: każdy z nas musi się sam przekonać na własnej skórze, jak to jest być rodzicem, co funkcjonuje a co nie. Każde dziecko i każdy rodzic jest wielkim indywiduum i nie ma drugiego takiego samego człowieka na świecie- na szczęście. Po drugie: wszystko musi biec swoim naturalnym rytmem. Nie da się czegoś ominąć, przeskoczyć, bo to i tak prędzej czy później wróci. Trzeba wsłuchać się w samego siebie i czasami trochę odpuścić, nie dać się zasypać mądrym poradnikom, babciom i super nianiom coraz to lepszymi radami, tylko zaufać samym sobie.
Gdyby nie to moje macierzyństwo i moja ukochana córka nie byłoby tego bloga i tych wierszy, które ostatnio wysypują się jak z rękawa. Ach i zapomniałabym jeszcze o czymś  bardzo ważnym; nie byłoby łez mojego taty, których dawno nie widziałam ale to takie piękne łzy szczęścia i wzruszenia, które mnie wczoraj strasznie poruszyły. Tak dziadek się popłakał, jak przeczytał te dwa wiersze.

Krótka notka:
Wiersze te powstały w lipcu tego roku pod wpływem naszej dwumiesięcznej rozłąki z Blanią, moją córką. Musiałam na dwa miesiące wyjechać bez niej. Było to pierwsze w naszym życiu tak długie rozstanie. Było ciężko, były gorsze i lepsze chwile, ale jak zawsze Blanka okazała się silniejsza ode mnie. Dobrze to nam zrobiło. Myślę że pępowina się poluzowała, choć nie do końca jeszcze rozerwała.


Do mamy

Mamo boli mnie, o tam pod skórą, bo jesteś dalej niż morze,
Mamo boli mnie, bo nie mówisz, w co się ubrać,
Mamo boli mnie, bo nie widzisz potworów ze snu,
Mamo boli mnie, bo nie bawisz się w „paluszki”,
Mamo boli mnie, bo nie przegrywasz w domino,
Mamo boli mnie, bo nie zabraniasz jeść lodów,
Mamo boli mnie, bo nie kręcisz się na karuzeli,
Mamo boli mnie, bo nie piszesz bajek o dziwolągach,
Mamo boli mnie, bo nie śpiewasz głośno, jak orkiestra z bębnami
Mamo boli mnie, bo nie słyszę, jak wchodzisz po schodach,
Mamo boli mnie, bo nie czuję twoich czekoladowych włosów,
Mamo boli mnie, bo nie widzę Cię w moich snach

Bądź tak blisko, jak stąd do sklepu z cukierkami,
Powiedz, że dzisiaj jest za zimno na kostium kąpielowy,
Uratuj mnie przed potworami ze snu,
Policz moje paluszki,
Udawaj, że przegrywasz  w „domino”,
Powiedz, że na dzisiaj dość słodyczy,
Pokręć się ze mną na karuzeli,
Napisz bajkę o jednookim smoku, który pożerał grzebienie,
Zaśpiewaj tak głośno, jak orkiestra z bębnami, skrzypcami i fortepianem w komplecie,
Wejdź do mnie po schodach w swoich stukających butach na obcasach,
Pozwól zrobić supełki na Twoich czekoladowych włosach,
Pokaż się, jak zamknę oczy,

Wracaj mamo, proszę…

Moja córka, przez cały ten okres, jak mnie nie było, nie uroniła ani jednej łzy, była bardzo dzielna. Jako matka czułam jednak, kiedy rozmawiałyśmy przez skypa, że zaraz eksploduje i wyleje na klawiaturę całe morze łez i czasami nawet byłam na nią zła,  że mi nie wykrzyczy tego swojego żalu: "Mamo wracaj". Ona dawała sobie z tym inaczej radę, już pod koniec mojego pobytu za granicą i  tym samym coraz bliżej mojego powrotu do Polski nie chciała w ogóle ze mną rozmawiać, bo ją to za dużo kosztowało. 
Uff, jakie te dzieci są mądre
W odpowiedzi na niewyrażony słowami żal mojej córki napisałam coś takiego...



Do córki

Nigdy nie byłyśmy dalej niż słońce i księżyc,
Nigdy nie milczałyśmy dłużej niż 365 dni,
Nigdy nie kłóciłyśmy się dłużej niż podróż dookoła świata,
Nigdy nie spałyśmy dalej niż po drugiej stronnie kuli ziemskiej,
Nigdy nie płakałyśmy, tak głośno jak teraz,

Zawsze będziemy blisko jak słońce i jego promienie,
Zawsze będziemy milczeć, ale tylko ze sobą,
Zawsze będziemy się złościć, ale tylko jedna na drugą,
Zawsze będziemy spać, ale nie dalej niż koło siebie,
Zawsze będziemy płakać, ale w tą samą chusteczkę,


Wracam….




Do miłego... kochani, pozdrawiam

 

poniedziałek, 22 października 2012

PORADNIK, MAMUŚKI DO DZIEŁA

HALO, CZY KTOŚ WIE JAK ZROBIĆ TŁO TEGO POSTA W MOIM BLOGOWYM KOLORZE FIOLETOWYM, COŚ TU NIE DZIAŁA I MNIE STRASZNIE TO WKURZA, BO ZAZNACZA MI TYLKO POSZCZEGÓLNE LINIJKI A NIE CAŁĄ STRONĘ
Wreszcie znalazłam chwilę, żeby się z Wami spisać. Trochę mi zajęło to urządzanie...
Ten post zadedykuję wszystkim tym, którzy ciągle się boją zmian, zastanawiają się nad czymś godzinami i kończą zaraz na pustych słowach. Bierzcie los w swoje ręce, bo czas tak szybko ucieka. Nie będę owijała w bawełnę i niczego upiększała, choć kocham dekoracje, ale przedstawię fakty i czasem "ciemno-czarną" rzeczywistość, którą również dostrzegam, ale nie jest ona i tak w stanie zmienić moich planów, albo w czymś mi przeszkodzić, co zaczęłam.
Jak pisałam dawno temu w moim ostatnim poście opowiem wam troszkę o takich czysto formalnych sprawach, o których często nie chcemy opowiadać z powodu zazdrości, żądzy bycia lepszym, i nie wiem jeszcze czego. Ja zrobię to z przyjemnością, żeby właśnie zachęcić was do tego, aby realizować swoje marzenia, aby być dumnym ze swoich polskich korzeni, iść do przodu z piersią wypiętą, nie garbiąc się itd.. Chciałabym, żebyście niczym nie byli zaskoczeni, no może  nie tak bardzo zaskoczeni wyjeżdżając za granicę. Na początku chcę wszystkim jasno dać do zrozumienia, że nic nie da się osiągnąć od razu i naprawdę musi upłynąć sporo czasu, żeby coś zaczęło wychodzić, opłacać się finansowo. Nasze życie jest jak mega potężna firma, która musi być dobrze zorganizowana i odpowiednio zarządzana.
W moim wypadku było to na początku bardzo trudne, ponieważ do tej pory byłam osobą, która z każdą najmniejszą porażką poddawała się, i która zawsze pragnęła wszystkiego od razu. Ale mając za sobą różne doświadczenia i te trudne i te bardzo przyjemne zauważyłam, że to się nie opłaca, że powoli tracę umiejętność logicznego myślenia i zamiast iść za ciosem, cofam się z każdym dniem o krok do tyłu. Ponieważ widziałam, że coś nie działa w tym moim planie, zaczęłam dawać sobie na wszystko więcej czasu, nie przejmować się porażkami i za wszelką cenę walczyć o siebie, oprócz tego wyznaczyłam sobie taki cel, do którego chcę dążyć i kiedy jest mi bardzo źle, koncentruje się na nim i przekonuje samą siebie, że jeżeli zawalę w tym momencie, to cały plan legnie.
Od razu na wstępie rozwieje wszystkie wątpliwości, że wyjazd za granicę matki z dzieckiem to pestka. Jest to nie lada wyczyn, urastający na początku w moim przekonaniu do rangi wyczynu kamikadze, tylko w przeciwieństwie do niego udanego. A dlaczego tak go określam, bo wiele osób mnie przestrzegało mimo wszystko, żeby nie ryzykować: sama z dzieckiem, bez nikogo bliskiego, dziecko bez znajomości języka, itd. A udany ponieważ ja wierzyłam w mój wyczyn i się rzeczywiście udało. Oczywiście dla mniej wytrwałych najlepiej mieć zawsze na wypadek plan B.
Idealnym wyjściem i ratunkiem dla wyczynu kamikadze jest oczywiście spakowanie ze sobą jakiejś kochanej babci czy dziadziusia na wypadek gdy nasze dziecko zachoruje, czy też my będziemy mieć dłuższą zmianę w pracy, czy po prostu najzwyczajniej w świecie zapragniemy się pobawić nocą-polecam Kolonię w Nordrhein Westfalen-piękniejszego miasta jeszcze nie widziałam), Zastanówcie się jednak wcześniej nad tym, żeby to była osoba, z którą dogadujecie się bez problemu i która raczej więcej milczy, nie ocenia, a zajmuje się rzeczywiście waszym dzieckiem, bo na początku będziecie potrzebowali spokoju, ciszy i fizycznej pomocy.
Oczywiście to jest scenariusz idealny, ale nie zawsze jest on możliwy, więc jeśli wolicie los wziąć w swoje ręce i mieć tę świadomość do końca życia, że wszystko, co osiągnęliście, zawdzięczacie sobie samym, to proszę bardzo, bo frajda jest niesamowita.
Jeżeli wybieracie drugą opcję i rzucacie się na głęboką wodę sami-należy zgromadzić odpowiednie fundusze.
Na początek, gdy przyjeżdżacie do jakiegokolwiek obcego kraju, trzeba mieć ze sobą jakiś kapitał, wkład, żeby wyłożyć na to wielkie przedsięwzięcie, jakim jest nasze przyszłe życie. Jak to zrobić: idealnym rozwiązaniem jest oczywiście zgromadzenie na swoim koncie własnych funduszy, najlepiej przez minimum rok odkładać sobie, tylko rzetelnie, uwierzcie jest to możliwe nawet przy zarobkach miesięcznych 1500 zł netto. Jeśłi "ta możliwość jest niemożliwa"-bardzo lubię to zdanie, to trzeba liczyć na swoich bliskich, przyjaciół i znajomych, dlatego dobrze jest wciąż powiększać grono swoich kolegów. Na szczęście na to nie mogę narzekać i cieszę się, że mam ich aż tylu..., pozdrawiam was moi kochani przyjaciele, którzy po części tworzycie ze mną tego bloga.
Jeśli decydujecie się z dzieckiem na wyjazd za granicę, sensowne będzie udać się na parę tygodni samemu, najlepiej gdzieś, gdzie mamy jakąś bliską osobę i przekoczować u niej.
Kolejna bardzo ważna sprawa, bez której nawet w swojej ojczyźnie nie staniecie nigdy na nogi. Trzeba uwierzyć w swoje siły i nie bać się iść załatwić sobie pracę, miejsce dla dziecka w przedszkolu, wynająć mieszkanie, itd. to tylko jedna 10 formalności, na które trzeba mieć dużo siły i samozaparcia. Oczywiście idealnie jest, kiedy zna się język, ale będąc w Niemczech poznaję wielu ludzi, którzy prawie w ogóle nie znają niemieckiego, a wychodzą z urzędu z podpisanymi papierami, że są już pełnoprawnymi obywatelami Niemiec i rozciągają te swoje ciemnoskóre grube usta, chyba, żeby pokazać mi swoje lśniące, porażające bielą zęby, ha,ha...
Wpadłam właśnie na pomysł zrobienia listy, co jest niezbędne, żeby się zorganizować za granicą:
1. Wyskrobujemy swoje oszczędności, likwidujemy polisy, pokazujemy białe zęby a czasem i żółte naszym bliskim, znajomym, przyjaciołom i gromadzimy fundusze. Przeliczyłam, że na początek potrzeba ok 2500 Euro, czyli jakieś 10 000 polskich złotówek.
2. przyjeżdżamy do miejsca, w którym mamy kogoś znajomego
3. idziemy do urzędu się zameldować
4. szukamy pracy (idealnie by było, żebyśmy mieli chociaż jeden dzień w tygodniu wolny na załatwianie formalności.(preferowane zajęcia: kelnerka, sprzątaczka, opiekunka-spokojnie, od czegoś trzeba zacząć a każdy z nas to potrafi)
5. wykupujemy sobie ubezpieczenie zdrowotne dla nas i dla dziecka
6. szukamy przedszkola (jeśli macie dziecko w wieku 5 lat pójdzie jak po maśle, bo tu w Niemczech dyrektorzy przedszkoli mają obowiązek w pierwszej kolejności przyjąć dzieci w wieku 5-u lat, bo one w przyszłym roku zaczynają szkołę, więc miałam o jeden stres mniej). W przypadku dzieci młodszych też nie jest to tragedia, nie znoszę sama jakiegoś straszenia, że się nie uda, itd., bo znajomi mnie ostrzegali, że z przedszkolem w Niemczech bez znajomości jest ciężko. Najlepiej dowiedzieć się samemu, bo z moich doświadczeń wynika, że rodzi się tu coraz mniej dzieci i oni tylko czekają na takie "małe polskie kąski".
7. szukamy własnego mieszkania, jak najtańszego bez żadnych luksusów w dobrej okolicy, najlepiej blisko przedszkola, żeby organizacyjnie zgrać to dobrze, bo przede wszystkim musimy liczyć na siebie samych.
I tu rzeczywiście pojawiły się pierwsze schody-było ciężko znaleźć coś w dwa tygodnie. Najlepiej dać sobie na to ok miesiąca czasu, bo tutaj mieszkania wynajmują się i sprzedają z prędkością światła. Sprawdzane jest wszystko: począwszy od stanu twojego portfela, poprzez umowę o pracę, skończywszy na tym, jakiego jesteś wyznania, paranoja ale to są fakty. I niestety matki samotnie wychowujące, jak również tatusiowie samotni z dziećmi (więc może warto pomyśleć o jakimś związku i dzieci będą szczęśliwe a rodzice jeszcze bardziej, ha,ha) są szczególnie niewygodni, bo mówiąc szczerze jest ich ciężko wyrzucić na bruk. Chociaż, jeśli spojrzymy na to z innej strony, to później jak już coś jednak uda nam się znaleźć, możemy wić to nasze gniazdko, bo nas tak prędko stąd nie wykurzą.
Oczywiście jest na to sposób, na początek nie trzeba chwalić się zbytnio tą naszą pociechą i sprawa załatwiona.
Ale swoją drogą napiszę o tym gdzieś artykuł, bo teraz już moje emocje opadły i się z tego bardziej śmieję, ale mocno byłam zbulwersowała tym faktem.
A jeśli jesteśmy już zameldowani i mamy załatwione to wszystko, o czym pisałam i jesteśmy już tutaj ponad trzy miesiące,to
8. zbieramy dokumenty, chodzimy od urzędu do urzędu, nabywamy wiele nowych, bardzo przydatnych w życiu cech, np. bycie asertywnym to tak ładnie powiedziane, a tak szczerze: bycie chamskim i walczymy o pieniądze na dziecko, na mieszkanie, co nam się prawnie należy jak psu buda.
"W życiu bo­wiem is­tnieją rzeczy, o które war­to wal­czyć do sa­mego końca" - Paulo Coelho
Kończę, bo lecę do urzędu, ha,ha...
Piszcie. Chętnie odpowiem na wasze pytania...


Mimo, że nie mam czasu na swoją jedną z wielu pasji (meblarstwo), pielęgnuję ją fotografując dzieła innych stolarzy


Pan-Sprzedawca był w szoku, co ja robię w tym sklepie z aparatem. Wytłumaczyłam, że niech się o nic nie martwi, może będzie jeszcze sławny i zamilkł. Grunt to siła perswazji


Poprawił swoja czuprynę w lusterku, zapozował do zdjęcia i powiedział z dumą w głosie: "Ach wie Pani, najwyżej mnie zwolnią"


Do miłego...

piątek, 27 lipca 2012

JOURNALISTIN ZE JA CI TU DAM

PRZEPRASZAM ZA DZIWNA POLSZCZYZNE, ALE NIE MAM TUTAJ POLSKIEJ KLAWIATURY I OBIECUJE ZE JAK WROCE (A NIE BEDZIE TO SZYBKO) WLACZE GUZIK EDYTUJ I POPRAWIE BLEDY 

Kochani mam  doslownie chwilke, zeby napisac, wiec sie streszczam
Tak, jak w poprzednim poscie zapowiadalam bedzie wywiad. A, ze staram sie dotrzymywac obietnic, pragne zdac relacje z tego wydarzenia. Bo byla to dla mnie niezla przygoda. Troszke to trwalo, ale nie jest to wszystko takie proste. Wywiad mozecie przeczytac klikajac na link, wchodzcie, czytajcie, smiejcie sie i dobrze sie bawcie:
Wywiad zrobilysmy z kolezanka okolo dwoch tygodni temu. To, co nagralysmy na rejestrator, ja nocami (bo tylko raczej wtedy mam na to czas no i oczywiscie wene) spisywalam na papier. Jak zdazyliscie sie zorientowac, poniewaz robie mnostwo rzeczy, bylo mi ciezko sie do tego zabrac. 
Kiedy wywiad byl zapisany po niemiecku, trzeba go bylo przetlumaczyc na jezyk polski, poniewaz redaktor naczelny gazety zyczy sobie tego rodzaju teksty w dwoch jezykach, gdyz jest to gazeta traktujaca o Polonii w Niemczech. I powiem wam, ze jak na tlumacza przystalo poszalalam z tym tlumaczeniem. To byla dla mnie swietna zabawa, fajniej mi sie tlumaczy w ta strone, chyba zreszta jak kazdemu tlumaczowi, ktory przeklada tekst z jezyka obcego na swoj ojczysty, troche upiekszylam te histrorie. Oczywiscie zapomnialam powiedziec, ze po moim spisaniu tekstu na papier w jezyku niemieckim, calosc przejrzal moj serdeczny kolega Volki, ktory bardzo przejal sie rola, wylapal pare kwiatkow, za co jestem mu bardzo wdzieczna. 
I tak oto ukazal sie artykul i nie wiem, czy mowic czy nie, ale to kolejna rzecz, ktora mi bardzo przypadla do gustu i nie zamierzam na tym poprzestac. Zreszta moja kolezanka Ola wciagnela mnie w kolejne przedsiewziecie dziennikarskie (Olu dzieki, ze wciaz dajesz mi nowe zadania) i wczoraj bylysmy na kolejnym wywiadzie i powiem wam, ze odkrylysmy wschodzaca gwiazde. Chlopak ma 17 lat i spiewa bosko, moge sie zalozyc, ze za chwile gosc bedzie takim polskim Dawidem Podsiadlo, tylko na skale swiatowa. Najbardziej, co mnie w nim urzeklo, to niesamowita skromnosc, pod ktora kryje sie glos, jak dzwon.
Pytal mnie ktos, skad pomysl na tego typu wywiady. Juz odpowiadam. Redaktor tej gazety dal nam wolna reke, dlatego szalejemy po calosci. 
Codziennie przemierzam kilometry w Aachen i przy tym zawsze mam oczy i uszy szeroko otwarte. I tak zrodzil sie pomysl na cykl wywiadow, pt. "Ludzie, ktorzy zarabiaja na ulicy". 
Podoba mi sie rowniez cala otoczka tego wywiadu. Przychodzimy pol godziny wczesniej, rozgladamy sie, czy miejsce nam wszystkim odpowiada, nie moze byc za cicho i za glosno.  Jest to zazwyczaj jakas mala niepozorna kawiarenka ze swoim klimatem. Gdzies, tam u gory slychac muzyke, w rytm ktorej moja noga pod stolem jakos tak sama podskakuje.
Czytam w skupieniu swoje pytania popijajac mala czarna, biore gleboki oddech i wypatruje mojego goscia zastanawiajac sie, jaki on naprawde jest.
A po wywiadzie mysle sobie, ze nie potrzeba skorzanych kanap, szofera i pieknego makijazu zeby zrobic super wywiad. Jestem wrecz pewna, ze przy tych wszystkich disignerskich zabiegach rozmowca czuje sie strasznie skrepowany i patrzy na zegarek, czy dlugo jeszcze. 
Moim zdaniem dobry dziennikarz musi miec bardzo dobrze rozwiniety zmysl sluchu (w szerokim tego slowa znaczeniu) i byc perfecyjnie przygotowany do wywiadu a sukces bedzie  "murowany",
A to dwa zdjecia z ostatniego wywiadu, o ktorym niebawem uslyszycie, mam nadzieje ze uda sie wrzucic jakis plik audio, zebscie posluchali, jak ten Paul bosko spiewa. 

Sami zobaczcie: Czyz nie wygladam, jak ryba w wodzie.
Pozdrawiam i do nastepnego razu

niedziela, 15 lipca 2012

Z DESZCZOWEGO AACHEN

Kochani,
NA WSTEPIE PRZEPRASZAM, ZE PISZE NIEPOPRAWNIE PO POLSKU, ALE NIE MAM TUTAJ POLSKIEJ KLAWIATURY I OBIECUJE ZE JAK WROCE (A NIE BEDZIE TO SZYBKO) WLACZE GUZIK EDYTUJ I POPRAWIE BLEDY
Ciesze sie, ze moge choc przez krotka chwile dac o sobie znac. Jak wynika z tytulu jestem w Niemczech w ich zachodniej czesci, dokladnie w Aachen, przy granicy z Belgia i Holandia. Pogoda mnie nie rozpieszcza, jak mowia tubylcy pogoda dzieli sie na achenska, niemiecka i jeszcze raz aachenska. Troche sie przeliczylam i jakby brakuje mi juz cieplych ciuchow. Nie spodziewalam sie po 35-stopniowych upalach w Polsce, ze u naszego sasiada w samym srodku lata moze byc 12 stopni i lac bez opamietania. Ale zawsze moglo byc gorzej. Przyjechalam tutaj z wielu powodow, glowny pewnie wielu z was znany: CEL ZAROBKOWY, kolejny meine Sprache trainieren, jawohl... i oczywiscie zrobic reportaz i opatrzyc go swietnymi fotami specjalnie dla was. Powiem wam tak w sekrecie, ze los usmiechnal sie do mnie, (tak nawiasem mowiac zawsze mialam duzo szczescia w zyciu i mam je do tej pory) i bede wspoluczetniczyla przy robieniu swietnego artykulu do gazety, tu w Niemczech. Po pierwsze primo bede po raz pierwszy w zyciu przeprowadzala prawdziwy wywiad, nie taki sama ze soba-bo takich bylo wiele, ha ha...i to w dodatku po niemiecku, wiec jak cos schrzanie to bedzie na mnie, po drugie: temat jest po czesci wymyslony przeze mnie i odziwo spodobal sie, wiec coz wiecej mowic, ODLOT.
Postaram sie na biezaco informowac was o tym przedsiewzieciu. Juz zacieram rece i myszka pali mi sie w rekach. Oczywiscie ten moj rozkwit duchowy, psychiczny i fizyczny nie bylby mozliwy bez mojej serdecznej przyjaciolki, Kamki, u ktorej moge stacjonowac i ktora znosi moje wszystkie fanaberie, dlatego dzisiaj specjalnie dla Ciebie, Kamka napisalam cos, co nie ma jeszcze tytulu i jest takie "nasze"

"DIAMENT"

Jesli sie smiejesz, bo ona sie smieje,
Jesli biegasz, bo ona to lubi,
Jesli dajesz swoje okulary, bo ja slonce razi,
Jesli jesz przesolona zupe, bo ona ja zrobila,
Jesli szykujesz jej kapiel, bo ja to uspakaja,
Jesli masz majtki mokre ze smiechu, bo ona ma,
Jesli placzesz, bo ona placze,
Jesli spisz u jej stop, bo ona sie boi,
Jesli snisz o pajakach, bo ona sni,
Jesli sie budzisz, bo ona ma kaszel,
Jesli siedzisz do rana, bo ona nie spi,
Jesli klamiesz, bo taka byla umowa,
Jesli podajesz jej kubek, bo ona nie ma juz sily

                to musi to byc przyjazn


Do spisania sie na blogu, trzymajcie sie poreczy, oczywiscie cieplutko
 POZDRAWIAM
Ah, ich haette total vergessen. Ingo, danke fuer dieses Foto. Ich habe sehr lange so ein schönes Foto nicht gesehen und nie war so zufrieden mit mir in der Hauptrolle auf dem Bild.



sobota, 30 czerwca 2012

Z CYKLU:BO W POLSCE JEST PIĘKNIE: KRZĘTÓW

witam kochani gorąco z równie gorącego Krzętowa,
tak, tak pogoda nas nie oszczędzała, ale to bardzo dobrze, bo zrobiłam iście wakacyjne zdjęcia z pachnącej słońcem wycieczki.
Postanowiłam wybrać się do miejsca mojego dzieciństwa. Spędzałam tam co roku wakacje z moimi rodzicami pod namiotem, lecz to nie były zwykłe wakacje. Do dzisiejszego dnia pamiętam kąpiel w misce i szczypiące nogi po turlaniu się z górki, porośniętej ostrą trawą i zabawie w chowanego w snopkach siana. Nie zapomnę świerszczy cykających nocą, grubej pajdy chleba z masłem równie grubo posmarowanym i wąsów od kwaśnego, krowiego mleka.
Jako nastolatka w tym właśnie miejscu odnalazłam miłość swojego życia (tak mi się wtedy wydawało) i co za tym idzie przeżywałam  swoje rozterki miłosne, tutaj poszłam pierwszy raz na dyskotekę do pobliskiej szatni, gdzie za każdym razem miałam wrażenie, że serce mi wyskoczy z klatki piersiowej, a to tylko dlatego, że przez jedną setną sekundy spojrzał  na mnie najprzystojniejszy we wsi chłopak (tak przynajmniej wydawało się mnie i moim koleżankom.
Mimo, że tu się bardzo zmieniło, jedna rzecz pozostała taka sama: klimat, który tworzą mieszkańcy tej wioski.
To tylko część prezentacji, bo bateria w aparacie odmówiła posłuszeństwa i niestety nie dane mi było sfotografować dokładnie wnętrza Chaty u Brata, ale obiecuję, że tam wrócę i wam zaprezentuję wszystko ze szczegółami
GORĄCA PROŚBA: PRZECZYTAJCIE OD DESKI DO DESKI, BO SĄ HISTORIE MROŻĄCE KREW W ŻYŁACH, ACHA I POD ÓSMYM OD GÓRY ZDJĘCIEM ZAMIEŚCIŁAM PYTANIE  DO WAS...


I nawet Pilica ma swój urok


Ten  most, odkąd pamiętam był miejscem spotkań nastolatków. Widać, że bez pubów, klubów, kawiarni też da się żyć a randka pod gołym niebem - odlot.
Każdy flirt, spotkanie dwojga ludzi powinno mieć swoje jedyne, znane tylko tym dwóm duszom miejsce - widać, ze w moim wypadku zadziałało, bo o tym wspominam i to z wielkim sentymentem


Zawsze lubiłam wiejskie, sielskie klimaty: traktor, trawa nieskoszona pod linijkę, chwasty a między nimi kwiatki polne o nazwie bliżej nieznanej, dzieci dojeżdżające do szkoły rowerem czy hulajnogą - które w wieku trzech lat rozwożą mleko do pobliskich domów, robią zakupy a kiedy są żniwa, siedzą cicho jak "myszki pod miotłą" na polu i nie wolno im słowem się odezwać, że chcą pić albo, że się nudzą, podczas gdy nasze dzieci (miejskie) po 15 minutach nie zajmowania się nimi powtarzają średnio 20 razy na minutę: "Nudzi mi się" i niejedna z nas choć "gula rośnie" rzuca wszytko i pędzi, żeby pobawić się setny raz w tym dniu monster high czy bakuganami -ale generalnie to my jesteśmy stanowcze i nasze dzieci nam nie wchodzą na głowę...






Ilekroć jestem na tej dróżce przypomina mi się, jak bawiłam się z moją "bandą" w tarzanów, na huśtawce wykonanej przez nas samych ze sznurka, przy pomocy którego również przedostawaliśmy się z jednego końca lasu na drugi. Najgorsze jednak było, jak w najlepszym momencie, kiedy był wybrany tata, mama i każdy miał swoją rolę w domu tarzana, nasze mamy wołały nas na kolację, co oznaczało tym samym koniec zabawy. I wtedy, aż nasuwało się na usta najbrzydsze według naszej bandy słowo: "DUPA, że też musiały nas zawołać w takim momencie". Ale najcudowniejsze w tym wszystkim było to, że cały las był nasz, w ogóle cała wieś. Czuliśmy się z moimi kolegami i siostrami naprawdę ważni i dorośli, bo mogliśmy wszędzie chodzić sami z mieczami z patyków, badać i poznawać przyrodę w swoim tempie a tajemnice, które sobie powierzaliśmy były tylko nasze. No niechby tylko spróbował ktoś pisnąć słówko...
A dzisiaj? Boimy się, żeby nasze dzieci same wyszły przed blok? Myślę, że żaden angielski, nauka pływania czy jazda konno nie są w stanie zastąpić lub choć w jakimś stopniu zrekompensować "życia w bandzie", przyblokowego trzepaka czy grania w zbijaka. A może się mylę, włączcie się do dyskusji, jestem ciekawa waszych opinii.



Jeśli powiększycie sobie to zdjęcie znajdziecie tutaj namiary na nocleg z pysznym jedzonkiem w krzętowskiej Chacie u Brata


A tak wygląda Chata u Brata w prawie całej okazałości
Ten odrestaurowany XVIII-wieczny czworak zmienił się i nie wydaje mi się tak wielki jak przed 20-toma laty.
Otóż nie wiem do końca o co chodziło, ale jako dzieciaki bawiliśmy się w ruinach tego domu w wojowników i pewnego dnia zjawił się tam nieoczekiwanie jakiś starszy człowiek ze strzelbą w ręku i z psem i nas nieźle pogonił. Uciekaliśmy "gdzie pieprz rośnie, aż się kurzyło", ponadto mieszkańcy wsi opowiadali zawsze niestworzone historie o tym miejscu, że tam straszy, że niby jakieś złe duchy tam się zjawiają itp. I moja mama, która z reguły nie wierzy w przesądy i stąpa mocno po ziemi (zupełnie inaczej niż ja, hm ciekawe do kogo ja się wrodziłam) nie pozwalała nam tam chodzić.
Dlatego dla mnie pozostanie na zawsze ten dom domem straszącym i już, nie przekonuje mnie ta Chata u Brata.


Okno przepięknie udekorowane wszystkim "łąkowym", co rośnie wokół chaty a najbardziej dla mnie niesamowite jest to, że całą tą dekorację wymyślił i połączył kwiaty w bukiety faaaceeet-ale niesamowity facet: Adam-gospodarz tego całego biznesu agroturystycznego. Adam, wielki szacun i ukłon w twoją stronę O niesamowitości tego człowieka będzie jeszcze niżej.



A tak wygląda straszący dom od środka, ale nie bójcie się, ponoć już w nim nie straszy, no dobra tylko w nocy ha ha...


Niby wiejsko i sielsko a przez okno nawet egzotycznie



Jedna z sal chaty, jakby ktoś potrzebował wiejsko-góralsko-przytulnej sali na weselicho z przytupem i z nocną kąpielą nago ze swoim ukochanym/ną w Pilicy. Myślę, że Adam jest nawet w stanie załatwić świetną kapelę, bo zorganizował już kilka koncertów na  super poziomie w tej "swojej chatce". Jeśli chodzi o inne walory Adama, świadczące o jego niesamowitości, to chyba nie jest to powszedni obrazek, żeby taki biznesmen, którego telefon nie ma przerw w dzwonieniu, witał mnie po cirka siedmiu latach niewidzenia jajecznicą na maśle, własnoręcznie ubitym, żeby poświęcił mi około dwóch godzin w okresie dla niego bardzo gorącym, kiedy nie ma nawet czasu wyjść do toalety, żeby przygotował sam herbatę, bez wkręcania w to pani kelnerki, i zaprosił mnie przy tym do kuchni z klimatem  i przyrządził świetną herbatę, której smaku nie zapomnę, wyłączył telefon na czas pogaduszek ze mną, odpowiedział na sto pytań do i pozwolił mi poszaleć z aparatem.
Za to właśnie kocham Krzętów.
Według mnie to jest przepis na sukces i krótki poradnik, jak zostać biznesmenem w każdym calu. Znam wielu, którzy próbowali, ale nie wyszło, bo zabrakło właśnie tego czegoś, UMIEJĘTNOŚCI BYCIA CZŁOWIEKIEM
Ps. Dla tych, którzy marzą o własnym biznesie bądź go już mają a nie do końca on funkcjonuje, tak jakby sobie tego życzyli, polecam "Sposób na sukces" Briana Tracy a w ogóle wszystkie pozycje tego jegomościa są według mnie rewelacyjne

I to na dzisiaj tyle. Krzętów widziany oczami domowej bizneswomen, całkiem z innej perspektywy niż z folderów reklamowych krzętowskiej agroturystki. Ale mnie urzeka ta dzika i jeszcze nieodkryta przez turystów część tego zakątka. Dla tych wszystkich, którzy jednak stawiają na wygodę, bezpieczeństwo, super atrakcje dla dzieci polecam, www.nadpilica.krzetow.eu 
uciekam i życzę kolorowych snów, bo na moim zegarku wybiła 01:38, czas do łóżka

czwartek, 14 czerwca 2012

MOJA PISANINA, cd.

Hejka, 
bardzo dziękuję za wszystkie komentarze, nie spodziewałam się, że znajdę tylu "słuchaczy i oglądaczy". Dodajecie mi skrzydeł!!! Ale dość tego przeżywania. Jak na każdą prawdziwą bizneswomen przystało, trzeba wziąć się do roooobooootyyyy!. 
Tak, jak obiecywałam, wysyłam do waszych domków dwa kolejne, jeszcze cieplutkie rozdziały Sekretów Jadzi: Pierwszy z nich to:
"Wątróbka"
Każdy z nas, rodziców strasznie przeżywa posiłki naszych dzieci. Często nie dowierzamy pani z przedszkola, która mówi, że Stefanek to dzisiaj wszystko "zmiótł z talerza". Myślimy wtedy: "Kurna chata, ta baba nie ma w ogóle pojęcia, który to mój Stefanek, on przecież nie znosi wątróbki". A tymczasem okazuje się, że nasze dzieci i na posiłki mają swoje patenty, zawierają między sobą pewne układy, są sprytniejsze niż myślimy, posłuchajcie czy raczej przeczytajcie...

SEKRETY JADZI cd.

"Wątróbka"
Moja mama, ach no tak już o niej wspominałam, ale poza tą jedną rzeczą, że strasznie się o mnie boi, jest naprawdę fantastyczna. Codziennie bawi się ze mną w szkołę, bo zapomniałam napisać, że to moja przeulubiona zabawa. Szkoła wydaje mi się czymś fantastycznym, takim dorosłym, czego nie mogę się już doczekać. Śnię o niej każdej nocy.
A poza tym mama czyta mi najświetniejsze książki na dobranoc i robi najlepsze naleśniki na świecie, chociaż tata czasem mówi, że smakują, jak podeszwa . Kurcze, nie wiem o co chodzi, ale na pewno on jest z mamy dumny, że są tak fantazyjnie zwinięte i przypominają ładne buciki.
 A wiesz, jaka moja mama jest zdolna: Potrafi ugotować obiad dla wszystkich dzieciaków
z naszego przedszkola. Nie cierpię zupy jagodowej i wątróbki - ble ohyda, ale kiedy wiem, że to moja mama przygotowała ten obiad, bo tak mówi pani Leopoldyna, a ona zawsze mówi prawdę
i ma najpiękniejsze buty w kropki, to wtedy wraca mi ochota na wszystko, nawet na kanapkę
z pastą rybną na podwieczorek. Powiem ci jeszcze o czymś Zuziu, ale tak w sekrecie, bo przysięgaliśmy z moim kolegą Jeremiaszem, że nigdy, przenigdy nikomu o tym nie powiemy. Otóż z tym obiadem w przedszkolu, to nieraz nie jest tak wesoło. Ja nie lubię drugich dań, bo te kotlety się długo żuje i zawsze ostatnia kończę obiad. W końcu coś wymyśliłam: mój kolega ze stolika, Jeremiasz, uwielbia drugie dania, a ja lubię zupy, więc zawarliśmy pewien układ; kiedy pani nie patrzy zamieniamy się talerzami, Jeremiasz zjada mój kotlet i ziemniaki, a ja jego zupę. Mama zawsze mówi, że trzeba sobie radzić w życiu, więc na pewno byłaby ze mnie dumna. Najgorzej jest, jak nie ma Jeremiasza w przedszkolu, chociaż w zeszłym tygodniu moja koleżanka Tośka pokazała mi, jak ona sobie z tym radzi, bo też ma taki sam problem. Ona zakopuje pulpeciki w zamku z ziemniaków. Jej mama to dopiero miała by powód do dumy.

Kolejny rozdział  zatytułowany: "Zmartwienie"
Świat dziecka jest bardzo złożony i jak dla mnie wielce skomplikowany, czasem trudno mi zrozumieć, czemu moje dziecko nie może mi się posunąć w swoim łóżku i dać kawałek, dosłownie "ociupinę" miejsca swojej ukochanej, zmęczonej mamie, pragnącej się tylko przytulić, dla przytulaków jednak jest skłonne spać na podłodze. Pozostaje mi się tylko cieszyć tym, że w ogóle wobec kogoś odczuwa empatię, szkoda tylko, że wobec kucyków...

"Zmartwienie"
Ostatnio zaczęłam się porządnie czymś martwić, moje koleżanki Matylda i Augustyna coraz częściej śmieją się z Zosi, która zasypia ze swoją mamą, one mówią, że one to nawet już nie śpią z przytulakami, prawdę mówiąc, to ja im nie wierzę. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła zasnąć bez Kasztana, Ambarasa i Gwiazdy, no dobra, no i bez Pusi – moich kochanych przytulaków, przecież one by się zapłakały. No i w dodatku zasypiam z mamą, no może nie tak do końca, bo ona czyta mi tylko książkę i tylko smyra mnie po nodze i zaraz po tym wychodzi z pokoju. Dlatego zawsze, jak Matylda i Augustyna zaczynają naśmiewać się z Zosi, ja uciekam w drugi koniec sali, żeby tylko mnie nie zapytały, jak ja zasypiam. 

Uciekam. Do następnego razu. Do miłego...

poniedziałek, 11 czerwca 2012

NIEWINNA HISTORIA O MYSZCE


Odkąd pamiętam Blania miała zacięcie do czytania wszystkiego, co wpadło jej w ręce.
Nie zapomnę pewnego zdarzenia, a było to rok temu, kiedy Blania była na etapie wymyślania przeróżnych historii, czasami zamierałam i tak było wtedy...
jechaliśmy całą rodziną samochodem na urodziny do Julci (córki mojej siostry) rodzinka niczym z żurnala, babcia-zachwycona i dumna do czerwoności ze swojej wnusi. To nic, że Blania czytała zeszyt do góry nogami; aż tu nagle czterolatka ze swoim zeszytem w ręku opowiadająca cienkim, delikatnym głosikiem bajeczkę "własnej produkcji" o myszce, takiej małej biednej myszce...
z tej małej osóbki jeszcze wydawałoby się niczym niezepsutej nagle takie wielkie słowa, ale wciąż tym samym cienkim głosikiem: "A MYSZKA PIERDOLI, PIERDOLI, PIERDOLI"..
Prowadziłam właśnie samochód, więc na chwilę straciłam panowanie nad kierownicą, wzięłam głęboki oddech, spojrzałam w lusterko, babcia wyglądała, jakby miała na twarzy wzdęcie a ja jak na każdą matkę przystało, powiedziałam równie spokojnym głosem: "Teraz możemy się wszyscy głośno śmiać". I widziałam, że wszystkim ulżyłam. Babcia wyglądała jakby połknęła rapacholin (łagodzący wzdęcia) i git..
Blania nie mogła pojąć, skąd ten nasz śmiech, ale i na to znalazłam szybką odpowiedź: "Blaniu, to ty nie wiesz, że jak się jedzie na wycieczkę, to zawsze trzeba się trochę pośmiać, ale tak głośno, żeby każdego w to wkręcić" i Blani też się udzieliło, bo wybuchnęła śmiechem. I od tej pory, kiedy jedziemy na wycieczkę mamy swoje pięć minut i śmiejemy się "jak głupie do sera"  

BO W POLSCE JEST PIĘKNIE


Jeśli ktoś kiedyś twierdził, że w Polce nie ma pięknych miejsc, to po tej prezentacji zmieni zdanie. A przynajmniej założyłam sobie taki cel. Będę starała się skutecznie was przekonać do swojej tezy, (patrz tytuł tego posta) zamieszczając zdjęcia z moich wypraw, nawet tych najmniejszych, rowerowych.
A więc jedziemy: Jako pierwsze były Chlewiska, w ferie zimowe wybrałam się z moją córką do Chlewisk -nazwa nie za szczególna, zupełnie nieadekwatna do klimatów iście pałacowych, sami zobaczcie..


 .Przed nami jedna z dwóch posiadłości Manor House: Pałac Odrowążów


Nie mogłam się oprzeć, żeby nie
sfotografować tego wejścia do pałacu. Myślę, że te drzwi znają nie jedną tajemnicę tego magicznego miejsca, "szkoda że milczą jak grób"


Niepozorna dróżka prowadząca do zamku, wyobrażam sobie, jak to miejsce wygląda o tej porze roku, ta ociekająca ze wszystkiego, soczysta zieleń, ach...


Wchodzimy do Stajni Platera, która nie ma nic wspólnego ze swoją nazwą. Na początku też się tego obawiałam, ale moje obawy zostały szybko rozwiane, po tym jak zobaczyłam to wejście, dlatego skojarzenia zapachowe, sianowe i koniowe do kieszeni proszę.


Jako pierwsza: restauracja przy Stani w pięknym, domowym, babcinym klimacie. Czekając na przepyszny obiad czytałam Blani bajkę i to nikomu nie przeszkadzało, a wieczorem przy lampce wina kołysałam się w rytm muzyki Cesarii Evory.

Okno restauracyjne, nie muszę chyba komentować, doskonale oddaje ono klimat restauracji


Jeden z wielu korytarzy łączących poszczególne części Stajni z pięknymi meblami w roli głównej



Po jeździe konnej ogrzewałyśmy się przy kominku, drewno aż strzelało, bajka



Dwa ostatnie zdjęcia zostały zrobione w pokoju, w którym miałyśmy zaszczyt mieszkać. Skrzypiąca podłoga, muzyka relaksacyjna pod prysznicem i zapach tych starych mebli - myślę, że chociaż w jakimś stopniu wprowadziłam was w atmosferę tego magicznego miejsca

Świetne miejsce do spędzenia wekendu, ferii czy wakacji z dziećmi lub samemu. Atrakcji jest naprawdę sporo: jazda konno z profesjonalnymi instruktorami, basen z cieplutką wodą i wszelkimi gadżetami, łaźnie termalne, świetna kuchnia, w tym również dla dzieci.
W okresie feryjnym trafiłyśmy również na specjalny program dla dzieci, w tym na przykład warsztaty lepienia z gliny. Pamiętajcie jednak, że można tam spędzić tydzień nie dłużej: po pierwsze ze względów finansowych (musicie  jednak dzwonić tam bezpośrednio i omawiać cenę osobiście, nie sugerujcie się cennikiem ze strony), po drugie po tygodniu najprościej w świecie trzeba zmienić klimat i otoczenie, pozdrawiam

niedziela, 10 czerwca 2012

MOJA PISANINA

Moja pisanina: skąd się wzięła? 
Moja córka od zawsze potrzebowała wciąż nowych wrażeń i tak zapukała do moich drzwi pasja pisania i zapytała czy mogę ja ubrać w słowa i gdzieś zapisać, no i zgodziłam się. Podzielę się z wami tymi opowieściami, które według mnie mają troszkę charakter terapeutyczny, staram się nam, dorosłym przybliżyć te wielkie, skomplikowane problemy naszych małych pociech.
 Bajka pod tytułem: "Sekrety Jadzi",  opublikuję dzisiaj trzy pierwsze rozdziały, posłuchajcie...
WAŻNE!!! POLECAM ROZDZIAŁ PT: "DO MAMY". JEST ON KIEROWANY PRZEDE WSZYSTKIM DO RODZICÓW I ICH DZIECI, KTÓRE MAJĄ PROBLEMY Z ADAPTACJĄ W NOWYM MIEJSCU, NP. PRZEDSZKOLE, ŻŁOBEK CZY KLUB MALUCHA, ITP.,...

SEKRETY JADZI


"Sekret sekretnika"

Wow, dostałam sekretnik, ten o którym latami marzyłam, to znaczy dokładnie pięć lat, bo tyle właśnie mam.
Dziś jest Wigilia, dzień na który czekałam wieczność, ale opłacało się. Mikołaj przyniósł mi dokładnie to, o czym pisałam w liście. Dziwne, bo nawet wiedział jaki kolor lubię najbardziej, chociaż o tym nie wspominałam, hm… ciekawe, wiedziała o tym tylko moja mama.
Niedawno nauczyłam się pisać i wszędzie, gdzie tylko mogę, zapisuję swoje myśli, czasem wyglądają „kulfoniasto”- tak mówi moja mama, ale ja zawsze mogę się doczytać.
Od dzisiaj będę mogła zapisywać wszystko, o czym sobie pomyślę. Wpadłam na pomysł, że zawsze, jak będę już w piżamie, zanotuję jakiś jeden sekret, który później przeczytam tylko Zuzi. Policzyłam, że jest w nim dziesięć kartek; więc wystarczy na dziesięć sekretów, super... Każdy
z nich będzie się inaczej nazywał, tak jak w prawdziwych książkach.
Jest ciemno, chyba już z dziewiętnasta siedemdziesiąt osiem! ”Jadziu, czas do łóżka”- nigdy nie lubiłam tego momentu, bo to oznaczało koniec zabawy. Chyba żadne dziecko nie lubi nocy. Wtedy powiewa nudą.
Ale teraz to nawet polubiłam się z tym wieczorem, bo wiem, że zaraz zapiszę mój nowy sekret.

"Ja"

Mam na imię Jadzia i mam, no właśnie, od dzisiaj mama kazała mi mówić, że jestem już pięciolatką, zupełnie nie wiem dlaczego, skoro jeszcze wczoraj miałam cztery i pół. A przecież dopiero w lutym moje urodziny, zupełnie tego nie rozumiem, a ty Zuziu? Wytłumaczenie, że za miesiąc są moje urodziny i że mi wypada mówić, że mam już pięć lat jest dla mnie mimo wszystko niejasne.
No tak, ale kim jest Zuzia? To moja ukochana króliczka i przyjaciółka, a także słuchaczka moich opowiadań. Codziennie z nią rozmawiam i opowiadam, co mi się przydarzyło. Fajnie jest mieć takiego kogoś, z kim można poważnie porozmawiać, pokazać jakiś taniec z przedszkola  lub jakąś sztukę, na przykład fikołek na podłodze. Z rodzicami bywa różnie, moja mama zamyka zawsze oczy, kiedy robię skok z jednej kanapy na drugą i mówi, że dobrze, że tego nie widziała. Zuzia jest inna, patrzy na mnie swoimi wielkimi oczami, jakby chciała powiedzieć: „To było super, tez bym tak chciała”- lubię kiedy ona mi zazdrości, smyra mnie wtedy tak śmiesznie coś w brzuchu.
 Tata jest inny, to król szaleństw i mistrz najtrudniejszych sztuk, to z nim bawię się w krokodyla, który próbuje mnie złapać, albo skacze ze mną po łóżku,  tak jak na trampolinie. Rzadko jednak bywa w domu, bo jeździ w delegacje. Nie wiem dokładnie, co to znaczy, ale wydaje mi się, że on po prostu kogoś gdzieś deleguje.

"Do mamy…"

Pierwszy września-tym, którzy rozpoczęli przygodę ze żłobkiem, przedszkolem czy szkołą nie muszę tłumaczyć, co ta data oznacza; w celu wyjaśnienia dla tych, którzy z jakichś powodów jeszcze nie wiedzą powiem, że to pierwszy dzień nowej epoki - niestety nie lodowcowej.
Tak, rodzice juz od dawna opowiadali o przedszkolu, pełni szczęścia w głosie. Mama mówiła, że tam jest podobnie jak w krainie Harrego Pottera, którego uwielbiam, chociaż częściej bawię się, że jestem Hermioną i nie rozumiem, dlaczego rodzice nie mogli nazwać mnie właśnie tak.
 „Jadziuniu, zobaczysz jak tam jest fajnie, nowi koledzy, koleżanki, mnóstwo zabawek
i książek”. Już na początku wydawało mi się, że coś jest nie tak, bo mama mówi tak do mnie tylko wtedy, gdy wie, że może mi się coś nie spodobać, albo kiedy chce mnie do czegoś namówić. Ostatnio u nas w domu o niczym innym się nie mówiło, tylko o przedszkolu.
Ale pomyślałam-spróbuję, skoro tam jest choć trochę jak Hogwarcie, to niczego więcej mi nie potrzeba. Ciekawe tylko, czy dostanę jakąś różdżkę.
Nie, różdżki żadnej nie było a o Howarcie to już nie wspomnę.
Rano musiałam wstać wcześniej niż zwykle, ale nawet nie protestowałam, bo wiedziałam, że to wyjątkowy dzień. Mogłam sobie nawet sama wybrać ubranie, no tak niezupełnie sama, bo bluzka
z kucykiem Ponny według mamy jest już na mnie za mała, ale ustaliłyśmy, że założę ją, jak wrócę z przedszkola. Tego dnia wyglądałam naprawdę pięknie, wszystko różowe no i włosy splecione w dwa warkocze, jak prawdziwa uczennica, do tego nowe buty w worku i to
z naszywką Hello Kitty. Byłam zachwycona.
 Tata zawiózł mnie do przedszkola i tego dnia nie buntowałam się, że chcę się sama zapiąć w foteliku, bo chciałam jak najszybciej tam być.
Już po chwili staliśmy przed ogromnym budynkiem koloru zielono-żółtego.
Kiedy weszliśmy do środka, zobaczyłam rzeczywiście dużo kolorowych zabawek i tłum jeszcze większych ludzi. Nic nie było takie, jak w książkach o przedszkolakach, które mama mi czytała w wakacje. Nie dostałam różdżki, nie miałam Zuzy, Tekli, Gwiazdy, Kasztana i Ambarasa,
a najgorsze nie było tam mamy. Chciało mi się płakać i byłam zła, że mama tak długo nie przychodzi. Nawet nie mogłam usnąć, bo Franek tak piszczał, że o śnie nie było mowy, a do tego Matylda wylała na moją różową sukienkę cały kompot, więc byłam wściekła. W dodatku przez nią musiałam założyć spodnie Jeremiasza, bo tylko jego mama przyniosła ubranie na zmianę.
Jedyne o czym wtedy myślałam to poczuć moją cukierkową mamę , bo ona zawsze pachnie cukierkami. Pani Leopoldyna niestety  nie pachniała tak, jak mama.
Następnego dnia nie chciałam wstać z łóżka i byłam obrażona na wszystkich, nawet dostało się Zuzie i Tekli, ale moja mama wpadła na genialny pomysł: ”Jadziu dzisiaj zabierasz do przedszkola moje zdjęcie i apaszkę o cukierkowym zapachu,
w kolorze „cielesnym”, tzn. takim, jak ciało, no i oczywiście weźmiesz ze sobą Ambarasa” - to mój pluszowy koń. Uzgodniłyśmy, że kiedy będzie mi smutno i zatęsknię, to powącham sobie mamusiową chustkę i popatrzę na jej zdjęcie. I wiesz - pomogło.
Od tej pory, kiedy mama wchodzi po mnie do sali, prawie codziennie czeka, bo ciężko mi się rozstać z ulubioną lalką Manią czy wyjść bez wysłuchania do końca bajki, którą pani Leopoldyna czyta dzieciom.
Najważniejsze jednak są koleżanki, bez których nie wyobrażam sobie życia
.

Kolejna partia pisaniny w następnym wejściu, na dziś to już wszystko, tak się rozpisałam, że straciłam poczucie czasu, jak tak dalej pójdzie, będę musiała zrezygnować ze wszystkich innych zajęć, a pieniążki same z nieba nie spadają - co za niesprawiedliwość-  bo najprościej w świecie braknie mi na to czasu, pozdrawiam wszystkich